[tag=87711]
Robert Bandosz[/tag] pochodzi z bardzo sportowej rodziny. Jego dziadek był kulturystą oraz gimnastykiem sportowym, a mama zielonogórzanina grała z kolei w tenisa. Jak sam przyznaje - był skazany na sport.
A tego sportu w jego życiu nie brakowało. Do czternastego roku życia Bandosz grał w piłkę. Później szukał czegoś, co go wciągnie równie mocno, a może nawet i bardziej. Próbował badmintona, lekkoatletyki, tenisa stołowego.
Nie mogło zabraknąć również ścigania w lewo. Bandosz ścigał się zarówno na speedrowerze, jak i był w szkółce Zielonogórskiego Klubu Żużlowego.
ZOBACZ Świącik szczerze o Drabiku. "Wykreował swoją osobowość". W tle kulisy transferu do Wrocławia
Nie interesował się żużlem. Do szkółki trafił... z przypadku
Choć był bardzo sportowym dzieckiem, to żużel nie uchodził za dyscyplinę, która w jakikolwiek sposób go zainteresowała. Pewnego dnia trafił jednak w miejsce, gdzie odbywał się nabór do szkółki ZKŻ-u Zielona Góra. Był jednak osobą towarzyszącą. O miejsce wśród adeptów ubiegał się jego kolega, który żużel miał mieć we krwi. Jednym z etapów naboru były testy sprawnościowe, na których zjawiło się kilkudziesięciu chłopaków. Na miejscu stwierdził, że weźmie z nich udział.
Choćby z ciekawości, jak wypadnie na tle rówieśników. - Przypadek czy nie, ale zająłem drugie miejsce, a mój kolega uplasował się o wiele, wiele dalej - wspominał Bandosz w jednym z wywiadów.
Bandosz wiedział, że dobry wynik to jednak za mało, bo nie dostanie zgody od mamy na uprawianie sportu żużlowego. Nie zamierzał jednak tematu odpuszczać, tym bardziej że po dwóch tygodniach do jego domu rodzinnego zadzwonił Aleksander Janas i usiłował namówić jego mamę, by ta dopuściła syna do jazdy na motocyklu bez hamulców. Argumentował to m.in. predyspozycjami sportowymi.
- Odpowiedź mamy była jedna, kategoryczne "nie". Dzień w dzień, przez dziewięć miesięcy błagałem mamę na kolanach, aby uzyskać zgodę na żużel. Na początku nawet nie było mowy, ale z czasem mama już nie mogła patrzeć na to, jak męczę siebie oraz ją. Miała już nieco dość mojego codziennego "miauczenia" i w końcu wyraziła zgodę - dodał Bandosz.
Musiał okłamać trenera
Bandosz nie ukrywał, że był tak podekscytowany nowymi wyzwaniami, że przez pierwszy rok notował każdy swój trening - liczbę okrążeń, upadków, błędy. A początek przygody z czarnym sportem zmusił go do małego kłamstwa wobec szkoleniowca.
- Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z motocyklami. Nawet z motorynką, więc musiałem skłamać przed trenerem Janasem, że z motorem jestem za pan brat. Mimo świetnych wyników na teście sprawnościowym to jednak umiejętność jazdy na motocyklu była kluczowa. Gdybym odpowiedział, że nie jeździłem, to albo zostałbym odesłany do domu, albo podstawiono by mi klubową motorynkę, aż wyczuję operowanie gazem. Ja jednak jak najszybciej chciałem wsiąść na motocykl żużlowy - opowiadał Bandosz.
"Tylko szaleńcy mogą się tu ścigać"
Bandosz na ten dzień czekał, jak na mistrzostwo świata. W końcu założył kevlar, kask, wysłuchał wskazówek Aleksandra Janasa i ruszył. Jak przyznał w wywiadzie, odkręcił gaz z taką mocą, że dosłownie wyrwało go z siedzenia.
- Głowa odchyliła mi się do tyłu i nie wiem, jakim cudem, ale wykręciłem kilkanaście centymetrów od bandy. Takiego zastrzyku adrenaliny jeszcze nigdy nie poczułem. Pamiętam, że wtedy pomyślałem sobie: "ja pier***, tylko szaleńcy mogą się tu ścigać". Dlatego też chyba tak dobrze czułem się w tym sporcie (śmiech) - mówił były już adept ZKŻ-u Zielona Góra.
Słabą technikę i brak obeznania z motocyklami zielonogórzanin nadrabiał determinacją i dobrym refleksem. Jednak jak każdy adept u progu wielkiej kariery przesadzał czasem z brawurą. I to właśnie ona spowodowała, że Bandosz szybko musiał zakończyć swoją przygodę z czarnym sportem. Po wypadku w Szkocji zostały mu liczne urazy, z którymi musi zmagać się do teraz. W rozmowie z portalem extremalny.pl przyznał, że diagnoza lekarzy mówiła o konieczności poruszania się o kulach do końca życia. To go zmotywowało do pracy nad zdrowiem i przyszłością.
Dożywotnia dyskwalifikacja na Wyspach
Bandosz był, jest i będzie człowiekiem, z którym nie tylko nie warto zadzierać, ale również którego nie można lekceważyć. I to nie tylko na płaszczyźnie sportowej, ale i także życiowej. W sporcie niezależnie od tego, co w danej chwili uprawiał, to chciał być numerem jeden. Zdarzało się jednak czasem, że go ponosiło. Emocje sięgały górę i robił coś szybciej, niż pomyślał. Efekty były takie, że sędziowie i działacze musieli wyciągać wobec niego najsurowsze konsekwencje.
Niesportowych sytuacji w swoim życiu miał kilka. Zdarzyło mu się, że podczas meczu ligowego w Świętochłowicach w przypływie złości złapał rower i wyrzucił go wysoko w powietrze. Obrywało się sędziom, ale w największe kłopoty wpadł na Wyspach Brytyjskich. Tamtejsza Federacja chciała, by po jednym ze zdarzeń wyrzucić go ze wszystkich rozgrywek świata!
17 kwietnia 2011 roku Bandosz podczas zawodów na Wyspach zaatakował jednego z rywali. British Cycling Yorkshire Regional Board zdecydowało się zawiesić Polaka na okres dziewięciu miesięcy. W okresie od 20 czerwca 2011 roku do 20 marca 2012 roku nie mógł on uczestniczyć w zawodach w roli zawodnika oraz sędziego. Zdaniem tamtejszej federacji, Bandosz złamał to postanowienie w październiku, kiedy to wziął udział w Edinburgh Falcons Cycle Speedway Club Championships.
Po rozprawie dyscyplinarnej przeprowadzonej przez British Cycling zapadła decyzja, by przedłużyć zawieszenie o dwanaście miesięcy, czyli do marca 2013 roku. Zielonogórzanin wystartował w tym okresie w meczu ligowym w Polsce, co zdaniem Brytyjczyków nie powinno się zdarzyć.
Federacja dążyła do tego, by wykluczyć Bandosza za notoryczne łamanie zawieszenia. Działacze z Wysp chcieli, by banicja obowiązywała na cały świat, co automatycznie zakończyłoby jego karierę w speedrowerze. To jednak nie było możliwe, bowiem jedynym organem posiadającym takie prawo jest International Cycle Speedway Federation. W efekcie po kilku miesiącach sportu British Cycling zdyskwalifikowało Bandosza wyłącznie na brytyjskim podwórku. Czas nieokreślony, a sam zawodnik żartował często, że to oznacza dożywocie.
W ojczyźnie Bandosz przez wiele lat startów wywalczył sporą liczbę medali mistrzostw Polski.
Last Man Standing nie wyobraża sobie życia bez sportu
Bandosz jest typem człowieka, który nie usiedzi w miejscu. Musi być w ciągłym ruchu, bo nie lubi próżni. Po przygodzie ze speedrowerem, podjął się wielu aktywności fizycznych, gdzie o sukcesie decydowały wyłącznie mięśnie. Rozwijał się m.in. w Runmageddonie, gdzie reprezentował nasz kraj podczas wielu międzynarodowych imprez.
Największym wydarzeniem w życiu byłego adepta sportu żużlowego był udział w Ninja Warriors. Pierwsza edycja zakończyła się porażką, ale była również dla niego bardzo dużym doświadczeniem. A to zaprocentowało w kolejnym sezonie show. Brawurowo i z dosyć dużą lekkością przeszedł większość ekstremalnych przeszkód.
- On jest w kapitalnej formie fizycznej - podsumował jego pierwsze sukcesy Łukasz Jurkowski. Do dalszej rywalizacji podszedł z niesłabnącym spokojem. - Jaka koncentracja w oczach - podkreślał Jerzy Mielewski. Celem było spotkanie oko w oko z górą Midoryama. Niesamowita siła uchwytu Roberta Bandosza zaprowadziła go najdalej w programie. Jednak nie tam, gdzie marzył.
Uzyskał tytuł "Last man standing". - Tego, co dzisiaj dokonałem, nie wyobrażałem sobie w snach. Nigdy nie rezygnujcie z marzeń! Nadal wierzę, że kiedyś zdobędę tę legendarną górę! - krzyknął wiwatując na koniec.
Konrad Cinkowski, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj także:
Szczakiel został tam pierwszym polskim mistrzem świata. Jaka przyszłość żużla na Stadionie Śląskim?
Wygrywał już jako 15-latek. Otarł się o medal mistrzostw świata, ale pozostał niespełniona nadzieją