22 czerwca 2014 roku Grzegorz Knapp wystąpił w swoich pierwszych - mowa oczywiście o klasycznym żużlu - zawodach w sezonie. Pojechał do Belgii, by wziąć udział w meczu ligi holenderskiej. Ta prężnie rozwijała się, a kluby starały się ściągnąć coraz lepszych zawodników. Dla Knappa był to element treningu. Kochał żużel, nadal chciał jeździć i to nie tylko na lodzie.
Tragiczny wypadek
Były to jednak jego ostatnie zawody w życiu. Do dramatycznego i tragicznego w skutkach wypadku doszło w piątym biegu. Dla Knappa był to drugi wyścig w meczu, w pierwszym był drugi, ulegając tylko Mariuszowi Staszewskiemu. Po udanym starcie na Knappa starał się założyć Max Dilger. Doszło między nimi do kontaktu, polskiego żużlowca pociągnęło i pojechał w stronę bandy. Co ważne: drewnianej.
- Przed samym ogrodzeniem toru jeszcze skontrowało jego maszynę, co spowodowało wybicie go z motocykla w powietrze. Niestety uderzył on z wielką prędkością całym ciałem w bandę. Rozległ się wielki huk na stadionie, a po chwili wszyscy zamilkli. Grzegorz Knapp leżał nieprzytomny na torze - relacjonował nam obecny na zawodach polski kibic Łukasz Zakrzewicz.
ZOBACZ WIDEO: Gleb Czugunow stracił miejsce w składzie. Jako przyczynę podał stan psychiczny i brak zaangażowania
Sytuacja była dramatyczna. Zaraz po przybiegnięciu pierwszych osób rozpoczęto reanimację Knappa. Szybko pojawili się lekarze, a po kilku minutach na stadionie obecna była już karetka ze specjalistycznym sprzętem do przeprowadzenia reanimacji. Nic to nie dało, po około 30 minutach walki lekarz stwierdził zgon. Kibiców wyproszono ze stadionu, a sprawą zajęła się policja. - Nikt nie mógł uwierzyć w to, co się stało - dodał Zakrzewicz.
Informacja o śmierci Knappa szybko dotarła do Polski. To był ogromny szok. Wszak Knapp osiągał coraz większe sukcesy w lodowej odmianie speedwaya. Jako jeden z nielicznych potrafił nawiązać walkę z Rosjanami. W klasycznym żużlu pojawiał się sporadycznie. - Rozmawialiśmy z Grzegorzem przed meczem. Zamieniliśmy kilka zdań. Mówił, że w tym sezonie raz siedział na motocyklu żużlowym. Był po jednym treningu. Powiem szczerze, że nawet nie wiedziałem, że on jeszcze jeździ na klasycznym żużlu - mówił Staszewski.
To był też szok dla Belgów i Holendrów interesujących się żużlem. Organizatorów atakowano, że przeprowadzali zawody na torze bez dmuchanej bandy. Menedżer miejscowego Helsoldstars tłumaczył, że tor w Belgii nie był zbyt bezpieczny, ale nigdy wcześniej nie doszło na nim do śmiertelnego wypadku. Sprawą zajęła się prokuratura, która ustaliła, że był to nieszczęśliwy wypadek.
Rodzina nie potrafiła w to uwierzyć
Kibice żużla w całej Polsce znów okryli się żałobą. Ten niebezpieczny sport znów pokazał swoją mroczną stronę. - To był totalny przypadek. Feralny zbieg okoliczności. Prawdopodobieństwo pewnie porównywalne do trafienia szóstki w Lotto. W żużel wpisane jest ryzyko. Na wypadki nic się nie poradzi - dodawał Staszewski.
Najbliżsi Knappa nie potrafili pogodzić się z jego stratą. Pojawiały się pytania, co by było, gdyby nie pojechał na mecz. - Jak to mówią, ciągnie wilka do lasu. Tyle lat spędził w klasycznym żużlu i postanowił pościgać się jeszcze rekreacyjnie. Pojawiła się szansa na starty w lidze holenderskiej. Wziął motocykl, pojechał na zawody i… nie wrócił z nich - wspominał jego bratanek Michał Knapp, który również ścigał się na lodzie.
Michał Knapp o śmierci wujka dowiedział się od brata. Nie mógł w to uwierzyć, w pierwszej chwili pomyślał, że to głupi żart. Dotarło to do niego po kilkunastu minutach. Nie ukrywał, że to był ogromny cios. U wujka od dzieciaka był na podwórku, gdy ten przygotowywał motocykle. Michał Knapp sam chciał być żużlowcem, ale zgody na treningi nie wyraziła jego mama.
- Praktycznie codziennie się z nim widziałem. Był dla mnie bardzo bliskim wujkiem. Informacja o jego śmierci sprawiła, że rozsypałem się jak puzzle. Wszyscy byliśmy w szoku. Nikt nie potrafił w to uwierzyć i tego zrozumieć. Nie docierało do nas to, jak to się mogło stać. Jak taki doświadczony żużlowiec, który na żużlu klasycznym przejeździł wiele lat, podczas zawodów rangi "podwórkowej" zginął na torze. Dla nas wszystkich było to absurdalne, że na zawodach o przysłowiową pietruszkę wydarzyła się taka tragedia. Rodzina strasznie to przeżyła - dodał Michał Knapp.
Żużlowy gladiator
Grzegorz Knapp swoją karierę rozpoczął w 1997 roku w klubie z Grudziądza. Licencję zdobył na torze w Ostrowie Wielkopolskim i szybko zadebiutował w ligowych rozgrywkach. Startował także dla drużyn z Lublina, Gdańska, Rawicza i Krosna. Nie odnosił zbyt wielu sukcesów indywidualnych, ale był uznawany za solidnego ligowca.
W 2011 roku odjechał ostatni sezon w polskiej lidze. Już wcześniej - od 2007 roku - spróbował swoich sił w ice racingu. Robił systematyczne postępy, początkowo marzył o awansie do cyklu Grand Prix. Chciał być lodowym gladiatorem. Robił wszystko, by to marzenie zrealizować i udało mu się to.
- Wszystko rozpoczęło się od wyjazdu za namową mojego trenera na pierwsze treningi do Szwecji w 2006 r. Mimo tego, że ice racing różni się wieloma szczegółami od żużla np. rodzajem motoru, wejściem w łuki, startem, itp. jest dyscypliną, w której czuję się pewnie. Początki jednak nie należały do łatwych - mówił Grzegorz Knapp w 2009 roku.
Do lodowego Grand Prix awansował w sezonie 2011. Zajął w nim czternaste miejsce, ale już sama jazda w elicie była dla Polaka wyróżnieniem. To dzięki niemu ta dyscyplina rozwijała się w naszym kraju, a Biało-Czerwoni byli nawet o punkt od zdobycia medalu Drużynowych Mistrzostw Europy.
- Przeżyliśmy z Grzegorzem wiele wspólnych chwil. Pierwsze kroki na lodzie czynił właśnie pod moim okiem w Szwecji. Grzesiek był niezwykłym człowiekiem, zawsze bardzo koleżeński, otwarty i skory do pomocy. Z dumą obserwowałem jego rozwój w wyścigach motocyklowych na lodzie. Od początku wiedziałem, że ten chłopak jest niezwykle uzdolniony. Wiadomość o jego odejściu była dla mnie totalnym ciosem - wspominał Zdzisław Żerdziński, jeden z pionierów ice speedwaya w Polsce.
Czytaj także:
Zasłynął kuriozalną wpadką. Kontuzje zatrzymały jego karierę
Sprawił jedną z największych sensacji. Pogodził legendy