Jeszcze niedawno myślał o odejściu z dziennikarstwa. Do żużla trafił... przypadkiem

Jeszcze dwa lata temu myślał o odejściu z dziennikarstwa, a dziś jest jednym z wiodących komentatorów Canal+. Michał Mitrut opowiada o swoich początkach w żużlu i planach na sezon, w którym będzie łączył komentowanie trzech różnych rozgrywek.

Mateusz Puka
Mateusz Puka
Michał Mitrut z Alessandro Del Piero Facebook / Na zdjęciu: Michał Mitrut z Alessandro Del Piero
Mateusz Puka, WP Sportowefakty: Śmiało można nazwać cię jednym z najbardziej zajętych polskich komentatorów. Regularnie komentujesz rozgrywki PKO BP Ekstraklasy, ligę hiszpańską i żużel. Dodatkowo jesteś gospodarzem Magazynu PGE Ekstraligi i gościem w kilku innych programach Canal+. To wszystko da się połączyć?

Michał Mitrut (komentator Canal+): Usilnie próbuję udowodnić, że się da. Nie zamierzam z niczego rezygnować, bo lubię pracować na pełnych obrotach. Oczywiście, nie zamierzam robić z siebie super-bohatera. Ja po prostu wykonuje swoją pracę. Nie jestem jedynym dziennikarzem, którego można nazwać "multidyscyplinarnym”. Przyznaję jednak, że sporo czasu inwestuję w to, by się dobrze przygotować.

Jest aż tak źle?

Czasami głowa trochę się buntuje, gdy trzeba przyjąć tak wiele informacji. W Ekstraklasie mamy 18 drużyn, w LaLiga 20. W żużlu też jest tego mnóstwo. Nie sądzę jednak, że jestem jedyną osobą, która jest na bieżąco z tym co się dzieje w - dajmy na to - Unii Leszno, Realu Valladolid i Pogoni Szczecin. W tym kraju jest pełno sportowych świrów. Pracuję tak, by żaden z nich nie złapał mnie na niewiedzy. Czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem, ale za bardzo to lubię, by zmniejszyć sobie zakres obowiązków.

Często zdarza ci się komentować trzy różne ligi w jeden weekend?

W ostatni weekend komentowałem ligę hiszpańską, ligę polską oraz zawody PGE IMME w Toruniu. Dla mnie bomba. Taki układ bardzo mi odpowiada.

ZOBACZ WIDEO: Budżety uszczuplone po wyborach? Europoseł PIS mówi o rozliczaniu polityków i Łukasza Mejzy

Jako dziennikarz musiałeś się przyzwyczaić do życia na walizkach. To problem?

Raczej przywykłem, choć to zabawne, gdy budzisz się w hotelu i chwilę się zastanawiasz gdzie jesteś, w jakim mieście i co dzisiaj komentujesz. Otwierasz oczy i przez trzy sekundy łączysz wątki. Przyznaję - czasami jest tak, że nie rozpakowałem walizki po ostatnim wyjeździe, a już trzeba się szykować do kolejnego.

W tym roku będziesz prowadził Magazyn PGE Ekstraligi na zmianę z Michałem Łopacińskim i Darią Kabałą-Malarz. Zaskoczyła cię decyzja nowego szefa redakcji żużlowej, Macieja Glazika?

Bardzo. Lubię wyzwania, ale to była jedna z nielicznych sytuacji, gdy musiałem się chwilę zastanowić. Maciek Glazik zadzwonił w tej sprawie gdzieś na początku stycznia. Gwoli ścisłości, nie miałem ambicji związanych z prowadzeniem programów. Preferowałem występować jako gość, nie jako gospodarz. W tej branży trzeba jednak korzystać z każdej okazji na dodatkową ekspozycję. Maciek powiedział nawet górnolotnie, że to są propozycje, które nieczęsto dostaje się w życiu. Wszedł mi na ambicję. Jedziemy z tym tematem. Debiutuję w niedzielę w Lublinie. Próbkę moich możliwości można było obejrzeć w ostatnią sobotę, byłem przecież w magazynie jako gość. Pewnie nie raz wystawię widzów na ciężką próbę, ale może jakoś ze mną wytrzymają.

W środowisku żużlowym Magazyn PGE Ekstraligi jest jednym z ważniejszych punktów tygodnia. Już wiesz, w jaki sposób chciałbyś poprowadzić ten program?

Maciek powiedział, że jestem wulkanem energii. Niech tak będzie. Na pewno chcę dawać tym programom pozytywne nastawienie. Nie jestem mistrzem żartu, ale chcę o tej dyscyplinie mówić z uśmiechem na ustach. Można to spokojnie pogodzić z odpowiednią merytoryką. Ten magazyn ma jeszcze spore rezerwy. Chcę podkręcić jego temperaturę.

Co to znaczy?

To znaczy, że program musi mieć swój rytm. Skończyły się czasy, w których programy tego typu polegały na tym, że prowadzący odpytuje gości, dając im po 30 sekund na odpowiedź. Dyskusja ma płynąć samoistnie. Chcę dotykać tematów, które są dla tej dyscypliny naprawdę ważne. Byłoby super, gdyby ten program zmieniał żużel na lepsze. Mamy w ekipie mocnych ekspertów. Ludzi opiniotwórczych - trenerów, zawodników. Nie ma drugiego takiego programu, w którym obsada tak dobrze zna się na żużlu.

Debiutowałeś jako komentator telewizyjny w wieku zaledwie 23 lat. Dziś jako 30-latek czujesz się już doświadczonym dziennikarzem?

Na pewno nie czuję się młodym graczem, którego ewentualne wpadki można zrzucić na karb braku doświadczenia. Ode mnie trzeba wymagać, nie mam prawa do płacenia frycowego. Czuję się oczywiście młodo, ale w redakcji jest mnóstwo osób młodszych ode mnie. Czasem ktoś nawet podejdzie do papy Mitruta po jakieś rady.

Która dyscyplina jest łatwiejsza do komentowania - piłka nożna, czy żużel?

Moim zdaniem piłka nożna. W żużlu bardzo dużo może się wydarzyć w ułamku sekundy. Przykładowo, masz wyścig, w którym dwie pary walczą ze sobą, ale są od siebie oddalone o kilkanaście metrów. Musisz kontrolować walkę zarówno o pierwsze, jak i trzecie miejsce. W meczu piłkarskim jest odrobinę łatwiej. No chyba, że ktoś wpadnie na pomysł grania dwiema piłkami jednocześnie. Żeby była jasność - oba sporty są wymagające. To sztuka dobrze skomentować gola, albo dobrze skomentować frapujący bieg żużlowy.

To prawda, że na pierwszy mecz żużlowy przyszedłeś już jako komentator?

Zgadza się. Zwariowany czas, rok 2014. Prawa do pokazywania I ligi miała lubelska telewizja internetowa. Zgłosiłem się od niej w marcu. Mój zamiar był taki by komentować mecze piłkarskie lokalnych drużyn. Ówczesny szef - Karol Kurzępa - szybko uświadomił mi, że jego priorytetem jest zatrudnienie sprawozdawcy żużlowego. Do startu sezonu pozostawał miesiąc.

Jak udało ci się tak szybko nadrobić zaległości?

Można sobie wyobrazić jak wtedy wyglądało moje życie. Żużel, żużel i jeszcze raz żużel. W ciągu 30 dni musiałem pokonać drogę od laika do znawcy tematu. Wiadomo, zadanie niewykonalne, ale ja często biorę się za coś, co jest rzekomo niewykonalne. Jak miałem 15 lat, to też od każdego w rodzinnym Hańsku Pierwszym słyszałem, że porywam się z motyką na słońce i na pewno nie zostanę w przyszłości telewizyjnym komentatorem.
Przed szerszą widownią Michał Mitrut debiutował na antenie stacji Eleven. Spędził tam sześć lat Przed szerszą widownią Michał Mitrut debiutował na antenie stacji Eleven. Spędził tam sześć lat
Nie miałeś oporów przed podjęciem się takiego wyzwania? Musiałeś bardzo dużo nadrobić w krótkim czasie. Robiłem co w mojej mocy. Przyjąłęm bardzo dużo retransmisji żużlowych. Męczyłem znajomych, którzy byli z żużlem na bieżąco. Pierwszego dnia upewniałem się, że czerwony i niebieski to gospodarze, a trzydziestego, analizowałem to z jakiego tunera korzysta dany zawodnik i dlaczego postawił na niego. Ten pierwszy mecz to było spotkanie pomiędzy GKM-em Grudziądz i Startem Gniezno. Sensacyjna wygrana gości. Świetna szarża Tarasienki w biegu nominowanym. Pamiętam, że komentowałem zawody z Jarosławem Siwkiem. Gdy skończyliśmy, pogratulował mi bardzo dobrego przygotowania do transmisji. Nie dowierzał, gdy wyznałem że pierwszy raz w życiu byłem na żużlu. Chyba nie ma drugiej takiej osoby, która idąc pierwszy raz w życiu na żużel, od razu szła w roli komentatora.

Jak to w ogóle możliwe, że jesteś kojarzony z Lublinem, a nigdy wcześniej nie byłeś na żużlu?

Wychowałem się w Hańsku Pierwszym, miejscowości oddalonej niemal o 100 km od Lublina. W Lublinie wylądowałem na krótko jako licealista, ale po roku przeniosłem się do szkoły we Włodawie. Potem wróciłem do Lublina jako student, więc dopiero na studiach zobaczyłem żużel na własne oczy. Choć podkreślam - paradoksalnie doszło do tego w Grudziądzu. Mogę ubolewać, ale to nie jest jedna z tych historii, w której dziadek albo tata zaprowadził malca na żużlowy stadion.

Jako dziecko nie byłeś fanem sportu?

W dzieciństwie skupiałem się głównie na piłce. Kocham futbol od 2002 roku, od mundialu w Korei i Japonii. To prawda, że żużel pojawił się dużo później, ale prawdą jest też że właśnie wybija mi 10. sezon pracy w tym sporcie. W tym czasie skomentowałem wiele meczów, nie tylko polskiego, ale też brytyjskiego i szwedzkiego żużla. Zrobiłem dziesiątki rozmówek z zawodnikami. Spędziłem długie godziny rozmawiając z ludźmi ze środowiska. Obejrzałem mnóstwo archiwalnych transmisji żużlowych. Spokojnie można ze mną porozmawiać o żużlu z lat 80-tych i 90-tych. Książki Marka Cieślaka znam niemal na pamięć. Włożyłem w to nadrabianie zaległości dużo wysiłku. Czuję się kompetentny, by rozmawiać publicznie o tym sporcie, mimo że już nigdy się nie dowiem jak smakowała "gięta" na stadionie w Pile w końcówce lat 90-tych.

Czy dziś zdarza się, że ktoś wypomni ci, że zbyt krótko interesujesz się żużlem, by wypowiadać się w niektórych tematach?

Czas działa na moją korzyść. Każdy kolejny sezon buduje moją wiarygodność. Nie wciskam kitu, zawsze mówię o tym, że działam w tym sporcie od 2014 roku. Piłkę oglądam od ponad 20 lat, żużel od prawie 10. To praktycznie jedna trzecia mojego życia.

Od 2015 roku byłeś już dziennikarzem Eleven i to tam debiutowałeś przed szerszą publiką. Jak się tam dostałeś?

Przyjechałem na casting i skomentowałem mecz na próbę. To był dla mnie milowy krok. Po wielu latach w rozgłośniach radiowych lub telewizjach internetowych dostąpiłem zaszczytu pracy w ogólnopolskiej telewizji. Dziękuję Patrykowi Mirosławskiemu, że na mnie postawił. Podziękowania należą się też Michałowi Bunio - postaci znanej sympatykom żużla. On też mnie wtedy pozytywnie zaopiniował. Spędziłem w Eleven prawie sześć lat i muszę przyznać, że to była wielka frajda. Mogłem z bliska obserwować jak ta telewizja się rozwija.

Odszedłeś z Eleven na początku 2021 roku. Możesz wytłumaczyć co się wtedy stało?

Tak po prostu musiało być. Mile wspominam to pożegnanie. Myślę, że obie strony fajnie do tego podeszły. Złego słowa nie powiem.

Chwilę później trafiłeś jednak do Canal+, gdzie twoja kariera szybko przyspieszyła.

To był czas, gdy chciałem sobie udowodnić, że odnajdę się w innej branży. Nawet wygrałem wieloetapowy casting w dużej firmie zajmującej się digitalem. Canal+ był jednak bardzo konkretny. Praca w tej telewizji to moja najlepsza decyzja w życiu zawodowym. To były bardzo sprawne rozmowy z Michałem Kołodziejczykiem, Piotrem Małkowskim i Marcinem Rosłoniem. Jak sobie to przypominam, to uświadamiam sobie że właśnie stuknęły mi dwa lata w Canal+. Być może to inni powinni oceniać, ale uważam że nigdy nie zrobiłem takiego progresu jak przez te dwa lata. Nauczyłem się hiszpańskiego. Skomentowałem sporo fajnych wydarzeń sportowych z El Clasico na czele. Jestem o wiele lepszym dziennikarzem niż kilka lat temu. To również zasługa tych, którzy umieli mnie natchnąć, zachęcić. Nigdy nie czułem takiej wiary w mój potencjał jak w Canal+.

To prawda, że przygotowanie do komentowania jednego meczu potrafi zająć ci nawet 13 godzin?

To zależy. Czasem trzeba się przygotować od podstaw, gdy np. pierwszy raz komentuję mecz z udziałem danej drużyny. Lubię skrupulatne przygotowania. To niweluje tremę gdy wchodzisz na antenę. Daje poczucie spokoju i pewności. Najuczciwiej będzie odpowiedzieć, że przygotowuję się do meczu tak długo, jak tylko mogę.

Z twoich wypowiedzi wynika, że w życiu nie masz czasu na inne przyjemności i zajmujesz się tylko sportem. Faktycznie tak jest?

To zależy. Lubię się uczyć języków obcych, szczególnie hiszpańskiego. Ciągle próbuje osiągnąć jeszcze wyższy poziom w operowaniu tym językiem. Kto wie, może kiedyś się to przyda w żużlu. Nie można przecież wykluczyć scenariusza, że w niedalekiej przyszłości jakiś Argentyńczyk dobije do PGE Ekstraligi. Zgadzam się jednak z tym że proporcje w moim życiu są zaburzone. Lubię poczytać sobie książkę, lubię języki obce, lubię spotkać się ze znajomymi, ale moje życie jest zdominowane przez pracę. Pewnie umarłbym z nudów, gdybym miał wykonywać inny zawód. Gdy masz taką pracę, nie narzekasz że wypełnia ona większość twojego czasu.

Zdarzało ci się zarwać noc, by przygotować się do ważnej transmisji?

To nie byłoby rozsądne, bo dobre przygotowanie do skomentowania meczu wiążę się też z odpowiednią regeneracją. Dobry sen jest równie ważny jak dobry przedmeczowe przygotowanie. Mój problem polega na tym, że często się nakręcam. Ekscytuję się tym, że następnego dnia z samego rana jadę na mecz. Tworzę w głowie scenariusze - jak to może się potoczyć. Wizualizuje sobie emocje, które czekają po przebudzeniu. Efekt jest taki, że nie mogę zasnąć, bo nie mogę się doczekać. Śpię wtedy dwie albo trzy godziny i z worami pod oczami, ale pełen pasji, ruszam do pracy. Niezależnie od tego czy chodzi o wyjazd do Grudziądza, czy wylot na El Clasico.

Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty

Czytaj więcej:
1. kolejka sezonu przełożona?!
Gorzkie słowa Komarnickiego o Stali

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×