W marcu 2019 roku Grzegorz Zengota, przygotowując się do sezonu żużlowego, uległ poważnemu wypadkowi na motocyklu crossowym. Złamał nogę w stawie skokowym. Niestety, chwilę później w kontuzjowane miejsce wdała się martwica.
Zawodnik blisko 15 miesięcy walczył o uratowanie nogi i powrót do sprawności. Skóra stopy dłuższy czas była czarna, a do zaszycia rany konieczne były przeszczepy skóry.
Ostatecznie pod koniec 2020 roku, po 707 dniach przerwy, nie tylko odrzucił kule ortopedyczne, ale także wrócił na tor żużlowy i znów ścigał się w niższych ligach.
Dziś 35-latek znów jest w elicie i choć wciąż ma problemy ze swobodnym poruszaniem się, to po dwóch meczach PGE Ekstraligi zaskakuje. Jego formę docenił trener reprezentacji Polski, Rafał Dobrucki, powołując go kilka dni temu do kadry narodowej. Zengota dokonał tego wszystkiego, choć nikt nie dawał mu szans na swobodne poruszanie się.
ZOBACZ WIDEO: Czy powiększanie ligi ma sens przy takiej pogodzie? Eksperci wspominają październikowy finał na błocie
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Przez ponad rok walczył pan o swoje zdrowie w szpitalach. Jaka była najgorsza diagnoza lekarzy, którą pan w tym czasie usłyszał?
Grzegorz Zengota (zawodnik Fogo Unii Leszno i reprezentacji Polski): Choć tuż po kontuzji lekarze nie mówili mi pewnych rzeczy wprost, to wiedziałem, że z moją nogą nie jest dobrze. Mój stan był fatalny, a oni robili wszystko, żeby uratować mi nogę. Jestem im za to bardzo wdzięczny. Kocham żużel i długo nie wyobrażałem sobie, bym mógł żyć bez ścigania. Dzisiaj cieszę się, że spotkałem na swojej drodze lekarzy, którzy choć sami nie do końca wierzyli, że mogę wrócić do sportu, to jednak pomogli mi tego dokonać. To jest sukces wielu ludzi, dzięki którym dzisiaj dalej mogę robić to, co kocham.
Podczas długiego leczenia był pan już pogodzony z tym, że być może już nigdy nie wsiądzie na motocykl?
Przyjąłem diagnozę na klatę i faktycznie zaczynałem brać pod uwagę, że jest znacznie gorzej niż się spodziewałem. Żużel musiał zejść na drugi plan, a najważniejsza była walka o nogę. Przez cały proces leczenia i rehabilitacji podchodziłem do sprawy bardzo zadaniowo, a miłość do żużla dodawała mi sił i była motorem napędowym. Bez niej nie byłbym w stanie ćwiczyć z tak dużym zaangażowaniem.
Pierwsze półtora roku po wypadku było zdecydowanie najtrudniejszym okresem w moim życiu. Cały czas w mojej walce wspierała mnie moja narzeczona Kaja, bez niej byłoby mi trudno przejść przez ten trudny czas. Najważniejsze jest jednak to, że teraz jest już dobrze. Okazało się, że z każdej - nawet najtrudniejszej sytuacji - można wyjść.
To prawda, że bardzo poważnie była brana pod uwagę amputacja nogi?
Ten temat pojawiał się wielokrotnie na różnych etapach leczenia. Zresztą nawet niedawno lekarze wysyłali mi sygnały, że łatwiej funkcjonowałoby mi się bez nogi i sugerowali, bym poważnie wziął to pod uwagę po zakończeniu sportowej kariery. Ja jednak nie wyobrażam sobie tego i kocham moją nogę za to, że ją mam, nawet jeśli nie jest już taka, jak była przed wypadkiem.
Z pana słów wynika, że stan pana zdrowia wciąż jest daleki od dobrego. Jak więc możliwe, że tak dobrze spisuje się pan w meczach ligowych z najlepszymi zawodnikami świata?
Na szczęście noga nie ma w ogóle wpływu na jazdę na motocyklu i mogę rywalizować z najlepszymi jak równy z równym. Po kontuzji musiałem przewartościować wiele spraw, bo wcześniej sport był całym moim życiem. W wolnym czasie grałem w piłkę nożną, squasha, biegałem. Obecnie żadnej z tych rzeczy nie mogę robić. Cieszę się, że zostały mi choćby pływanie, jazda na snowboardzie, czy rower. W ten sposób przygotowywałem się do sezonu.
Słyszałem, że wciąż ma pan problemy ze swobodnym chodzeniem. To prawda?
Jeśli założę specjalną wkładkę do butów, to trudno zorientować się, że coś jest nie tak. Gdy jednak ją zdejmę, to dość mocno utykam. Pewnie przebiegłbym kilometr lub dwa, bo kondycję mam dobrą, ale to nie byłoby zdrowe dla organizmu, bo nie byłby to stabilny bieg. Na szczęście wkładkę zdejmuję tylko w domu, więc kontuzja nie przeszkadza mi w poruszaniu się na co dzień. Gdy ludzie zobaczą moją stopę na basenie, to zaczepiają mnie i zadają wiele pytań. Przyzwyczaiłem się już do tego. Zresztą cieszę się, że to wszystko skończyło się tylko w ten sposób.
Liczył pan, ile dokładnie dni spędził pan w szpitalu?
Trudno to dokładnie policzyć, bo przez blisko rok byłem kolejno w szpitalach w Hiszpanii, Warszawie, Lublinie, Poznaniu, Łęcznej, Otwocku i Krakowie. W sumie przeszedłem 15 operacji. Najpierw chodziło o uratowanie nogi, potem złożenie kości, zwalczenie martwicy skóry, a na końcu przeszczepienie skóry w okolice stawu skokowego. W tym celu wycięto mi dość spory płat skóry z uda. Każdą operację traktowałem jak kolejny, obowiązkowy punkt do odhaczenia na drodze do odzyskania sprawności.
Nie wierzę, że przy tak skomplikowanym urazie nie miał pan choćby chwili zwątpienia.
Momentami czułem się tak, jakbym był w sytuacji bez wyjścia. Wszystko się komplikowało, a ja nie wiedziałem, co robić. Bardzo pomagały mi rozmowy z Martinem Vaculikiem, który wiedząc, co przechodzę, często dzwonił do mnie i starał się mi pomóc. Martin sam przechodził podobne złamanie, choć może nie aż tak skomplikowane jak moje, więc jego doświadczenie i wiedza były dla mnie bardzo ważne. Najtrudniejszym momentem były pierwsze dwa miesiące, które spędziłem w szpitalu w oczekiwaniu na informację, czy w ogóle będę miał nogę. Każdego dnia na obchodzie zadawałem pytania, ale doktorzy nie potrafili mi na nie odpowiedzieć. Dopiero po półtora miesiąca okazało się, że moja noga zaczyna odżywać.
Po koszmarnym wypadku bliscy namawiali pana, by zrezygnował pan ze startów na żużlu?
Przez ostatnie pięć lat nie było nawet jednej dyskusji na ten temat. Nikt z moich najbliższych nie poruszył tego tematu, bo każdy z nich wie, ile dla mnie znaczy ten sport. Od początku było jasne, że jeśli tylko będę w stanie, to wyjadę na tor i będę walczył o powrót do PGE Ekstraligi. Mój plan zakładał, że do elity wrócę w trzy lata. Ostatecznie szczęście się do mnie uśmiechnęło i zrobiłem to w dwa, bo faktycznie dzięki nagłej zmianie decyzji Jasona Doyle’a pojawiła się okazja występów w Fogo Unii Leszno. Nie dość, że wróciłem do upragnionych rozgrywek, to znów jestem w miejscu, które jest dla mnie stworzone. Chciałbym tu pozostać aż do końca kariery.
Rehabilitacja to nie tylko gigantyczny wysiłek fizyczny i wyzwanie psychiczne, ale także duże koszty. Policzył pan, ile kosztował powrót do sprawności?
Najgorzej było na samym początku. Tuż po kontuzji trafiłem do kliniki w Barcelonie, gdzie nie dość, że popełniono błąd, to na koniec wystawiono słony rachunek - 15 tysięcy euro za zaledwie cztery dni pobytu. Z Hiszpanii trafiłem do Warszawy, gdzie przez dwa dni konsultacji wydałem 15 tysięcy złotych. Bałem się, co będzie dalej, bo przecież poniosłem gigantyczne koszty, a stan mojej nogi ciągle się pogarszał. Dopiero później trafiłem na właściwych lekarzy w państwowych szpitalach. Ostatecznie rehabilitacja kosztowała mnie przynajmniej 250 tysięcy złotych.
Jak wobec pana kontuzji zachowywali się inni żużlowcy?
To była być może pierwsza sytuacja, gdy zawodnicy zjednoczyli się, by pomóc jednemu z nich. Wszystko zaczęło się spontanicznie, bo Szymon Woźniak przyjechał do mnie w odwiedziny, a gdy zobaczył moją nogę, był chyba trochę przerażony i postanowił rozpocząć zbiórkę wśród żużlowców. Wtedy sytuacja była naprawdę trudna, stopa wyglądała fatalnie, nie chciała się zrastać i goić, a powrót na tor wydawał się praktycznie niemożliwy. Dzięki pomocy kolegów udało się zebrać naprawdę dużą kwotę, a dzięki niej nie musiałem się martwić o pieniądze na leczenie. Jeszcze raz chciałbym bardzo im podziękować.
Czy to oznacza, że w chwili wypadku na motocyklu crossowym nie był pan ubezpieczony?
Byłem, ale z ubezpieczycielem musiałem stoczyć naprawdę długą batalię o pieniądze. Gdy złożyłem wszystkie dokumenty potwierdzające kontuzję, ubezpieczyciel wycenił uraz na około... 20 tysięcy złotych. To było absurdalne, bo podobną kwotę zapłaciłem za roczną polisę, a przecież nie chodziło o zwichnięcie ręki, tylko złamanie nogi, które mogło skończyć się amputacją i trwałą niezdolnością do uprawiania sportu.
Jak zakończyła się ta sprawa?
Oddałem ją profesjonalnej firmie i ostatecznie wywalczyłem kwotę, która wystarczała na pokrycie wszystkich kosztów związanych z leczeniem. Nie było mowy, bym za te pieniądze mógł rozpocząć nowe życie. A przecież przez dłuższy czas byłem przekonany, że do końca życia będę chodził przy pomocy laski. Warto dodać, że wobec moich problemów dobrze zachował się też klub z Lublina, który wypłacił mi część kwoty wynikającej z kontraktu, którą mogłem przeznaczyć na leczenie. Duży ukłon dla ludzi z klubu za to, że starali się bardzo mi pomóc. Szkoda, że nie udało się odjechać żadnego wyścigu dla lubelskich kibiców, którzy wtedy bardzo wspierali mnie w walce o powrót.
Czy z blisko dwuletniej walki o zdrowie da się w ogóle wyciągnąć jakieś pozytywy?
Nauczyłem się cieszyć nawet z drobnych rzeczy i doceniać to, co mam. Wcześniej to była ciągła pogoń za sukcesem. Nawet jeśli udało się coś osiągnąć, to nie było czasu na świętowanie, bo ciągle chciałem więcej i więcej. Czas spędzony w szpitalu pozwolił nieco inaczej spojrzeć na rzeczywistość. Wielu śmiało się z mojej ekspresyjnej radości po pierwszym tegorocznym meczu, który wygraliśmy zaledwie dwoma punktami. Niektórym po prostu trudno uwierzyć, że taki mecz to było moje największe marzenie. Dwa lata temu nikt nie dawał mi szans, że zdarzy mi się jeszcze coś takiego.
Ma pan jeszcze jakieś marzenia?
Chcę być przede wszystkim zdrowy, cieszyć się życiem i ścigać się na żużlu. Choć kiedyś marzyłem o zdobyciu Mount Everestu, to dziś cieszę się, że niedawno wszedłem na Śnieżkę. To jednak wcale nie koniec. Znów cieszę się pełnią życia i chcę dać przykład innym, że nie ma sytuacji bez wyjścia.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Co z hitem w Lublinie? Menedżer przekazał informacje
Zdecydują się na radykalne kroki?