Były zawodnik do dziś walczy o odzyskanie sprawności. Chciał także walczyć o sprawiedliwość w sądzie, ale jego zdaniem lekarze celowo sfałszowali dokumentację medyczną, by uchronić się przed ewentualnym procesem. Dziś Cieślar wciąż jest blisko żużla i regularnie występuje jako ekspert telewizyjny. Wierzy także, że pewnego dnia znów będzie mógł chodzić o własnych siłach.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Pamięta pan swój wypadek? Mija dokładnie 13 lat, od kiedy stracił pan czucie w nogach.
Kamil Cieślar (były żużlowiec Tauron Włókniarza Częstochowa): Pamiętam dokładnie każdy najmniejszy szczegół z tego dnia, ale szczerze mówiąc coraz rzadziej wracam wspomnieniami do tego wydarzenia. Ta historia została zamknięta w mojej głowie. Zdarzył się wypadek, a tamtego dnia wiele rzeczy mogło wydarzyć się inaczej. Mogłem w ogóle nie wystartować w feralnych zawodach, bo taką opcję poważnie brałem pod uwagę. Do Częstochowy przyjechałem praktycznie wprost z turnieju w Pardubicach i długo wahałem się, czy w ogóle jest sens startować z marszu. Uznałem jednak, że warto się przejechać, bo szło mi coraz lepiej, a każde zawody to przecież dodatkowe doświadczenie.
Sam wypadek na torze też nie był z pana winy.
Kolega z zespołu Marcin Bubel jechał przede mną i na moment stracił panowanie nad motocyklem. Chciałem go ominąć, odprostowałem motocykl i przez to wjechałem z dużą prędkością w dmuchaną bandę. Miałem wtedy 18 lat.
ZOBACZ WIDEO: Zachwycał jako junior, jako senior zaliczył zjazd formy. Piotr Baron o Bartoszu Smektale
Czy tuż po wypadku miał pan świadomość, że jego konsekwencje mogą być tragiczne?
Gdy leżałem na torze, wszystko było dobrze. Zresztą od razu kazałem mechanikom przygotowywać motocykl do powtórki. Byłem świadomy i wiedziałem, że to Marcin zostanie wykluczony, a ja będę sam reprezentował nas zespół. Pewnie wystartowałbym zresztą w kolejnym biegu, gdyby nie sugestia lekarza, że wypadek wyglądał na tyle groźnie, że warto pojechać do szpitala na badania.
Co było dalej?
Jeździliśmy karetką i szukaliśmy szpitala, który mnie przyjmie. Zostałem przyjęty dopiero do drugiego, czy trzeciego, pod który podjechaliśmy. Gdy trafiłem na oddział, sam rozebrałem się z kevlaru i wszystkich ochraniaczy.
Nic pana nie bolało?
Jeszcze w karetce poczułem delikatny ból w klatce piersiowej. Już w szpitalu zrobiono mi badania, które wykazały złamanie jednego z kręgów. Gdy usłyszałem, że mam złamany kręgosłup, byłem w szoku, bo czułem się całkiem nieźle. Praktycznie natychmiast zaczęła się cała procedura podpisywania zgód związanych z operacją.
Zabieg był konieczny?
Lekarze powiedzieli, że nie ma sensu zwlekać. W sprawę zaangażował się także ówczesny prezes Włókniarza, pan Marian Maślanka. Dzięki jego znajomościom udało się ściągnąć z urlopu najlepszego lekarza. Przez moment była opcja przetransportowania mnie do szpitala w Piekarach Śląskich. Rodzice bali się jednak tej decyzji, bo uszkodzenie kręgosłupa było bardzo blisko serca, a dodatkowy transport nie był w stu procentach bezpieczny. Nikt nie chciał ryzykować, bo wydawało się, że na miejscu mamy dobrych specjalistów.
Co działo się już po operacji?
Pierwszy moment, jaki pamiętam, to wizyta lekarza, który igłami sprawdzał mi czucie w nogach. On mnie kuł, a ja mówiłem, w którym palcu u nogi poczułem w danym momencie ból. Wszyscy byli w dobrych nastrojach, bo operacja się udała.
Po operacji miał pan jeszcze czucie w nogach?
Nie tylko miałem czucie, ale także mogłem normalnie chodzić. Odwiedzał mnie nawet rehabilitant, bo zależało mi na tym, by jak najszybciej wrócić na motocykl. Dokładnie po tygodniu od pierwszej operacji poczułem jednak gigantyczny ból w okolicach klatki piersiowej. Czegoś takiego nie czułem nigdy wcześniej, ani nigdy później. Miałem wrażenie, że ktoś wbija mi nóż i jeszcze nim rusza. Pielęgniarki dawały mi kolejne leki przeciwbólowe, ale nic nie pomagało. Z godziny na godzinę traciłem czucie w nogach.
Jaka była reakcja lekarzy?
Lekarze zjawili się przy moim łóżku dopiero rano. Byłem wtedy po kilku godzinach walki z przeraźliwym bólem, na który nie działały żadne leki. Gdy lekarze zorientowali się, co się dzieje, niemal natychmiast zdecydowali się na kolejną operację. Tłumaczyli, że trzeba oczyścić jamę malacyjną. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o co chodzi.
Zabieg się udał?
Już na stole operacyjnym okazało się, że na rdzeniu kręgowym powstał spory krwiak. Nie wiadomo, czy powstał w wyniku pozostawienia jakiejś części kręgosłupa po pierwszej operacji, ale to właśnie ten krwiak przez całą noc naciskał na moje nerwy. Gdyby lekarze wcześniej zdecydowali się na operację, to jestem przekonany, że do dziś mógłbym normalnie chodzić i wciąż kontynuowałbym karierę żużlową. Od 13 lat muszę żyć ze świadomością, że gdyby lekarze zachowali się lepiej, to nie jeździłbym na wózku inwalidzkim. To był ewidentny błąd lekarzy.
Jak tłumaczyli się później lekarze?
Gdy opuściłem blok operacyjny, nie czułem już ani żadnego bólu, ani nie miałem czucia w nogach. Początkowo lekarze zapewniali mnie, że rdzeń kręgowy jest w szoku i dopiero za kilka dni będzie można stwierdzić, jak wygląda sytuacja. Ich zdaniem zrobili oni jednak wszystko, bym był zdrowy.
W kolejnych dniach była widoczna poprawa?
Nikt nie przyszedł do mnie i nie powiedział mi, że już nigdy nie odzyskam czucia. Lekarze cały czas wmawiali mi, że to wszystko niedługo może minąć. Bardzo długo im wierzyłem.
Ostatecznie poszedł pan do sądu walczyć o odszkodowanie za błąd lekarzy?
Zleciłem sprawę kancelarii prawnej specjalizującej się w takich procesach. Szybko jednak wytłumaczyli mi, że stoję na straconej pozycji, bo dokumentacja medyczna została sporządzona w taki sposób, by nikt nie poniósł odpowiedzialności.
O czym dokładnie pan mówi?
Pamiętam, że przez miesiąc miałem problem, by w ogóle otrzymać od nich wypis. Do szpitala jeździł nawet obecny prezes Włókniarza, ale i on nie był w stanie wpłynąć na lekarzy, by ci szybciej sporządzili dokument. Gdy w końcu go otrzymałem, zorientowałem się, że lekarze napisali tam, że już w momencie przyjmowania do szpitala byłem sparaliżowany. Napisano także, że przez cały czas byłem agresywny i wyrywałem sobie wenflony. Do dziś nie wiem, jak to skomentować. To najgorsze kłamstwo, z jakim zetknąłem się w życiu.
Próbowaliście udowodnić, że było inaczej?
W 2010 roku media społecznościowe nie były tak popularne jak dzisiaj. Byliśmy w takim szoku, że nikt nawet nie pomyślał, by kręcić filmy, jak chodzę po oddziale i ćwiczę z rehabilitantem. Nie miałem żadnych twardych dowodów, a byłem przekonany, że nikt w szpitalu nie zezna prawdy. Zdałem sobie sprawę, że jestem dla nich tylko pionkiem. Razem z najbliższymi zdecydowaliśmy, że lepiej zająć się rehabilitacją niż walką w sądzie.
Jak obecnie wygląda pana sytuacja zdrowotna?
Rdzeń kręgowy jest w 80 procentach sprawny. Ubytek wynosi 20 procent, ale niestety to wciąż za dużo, bym mógł myśleć o samodzielnym chodzeniu. Cały czas się rehabilituję i czekam na nowe metody leczenia, które mogą pomóc mi w odzyskaniu sprawności. Obecnie moja sytuacja przypomina nieco osobę, która od pasa w dół jest zakopana w piasku na plaży. Czuję, że mam nogi, ale nie potrafię nimi ruszyć.
Kilka lat temu był pan na leczeniu w Tajlandii. Jak pan to wspomina?
Klinika w Bangkoku zajmuje się przeszczepami komórek macierzystych i ja też wziąłem udział w takiej terapii. Mieszkałem tam miesiąc. Poznałem chłopca potrąconego przez autobus, który po piątej terapii był w stanie samodzielnie chodzić w wodzie. Ja byłem tam tylko raz, bo koszty były gigantyczne. 10 lat temu za miesięczny pobyt w klinice zapłaciłem 100 tysięcy złotych. Nie było jednak wyraźnego postępu. Tę metodę można stosować raz na rok, a nie wiadomo, ile razy musiałbym tam pojechać. Możliwe, że po trzech, czy czterech wyjazdach odzyskałbym władzę nad nogami, ale równie prawdopodobne, że nigdy nie doszedłbym do takiej sprawności. Każdy uraz jest inny.
Kto wtedy zapłacił za pana leczenie?
Gotówkę na wyjazd wyłożył jeden z działaczy Włókniarza, Artur Sukiennik. Potem pieniądze zwróciła fundacja, której jestem podopiecznym. Wielkie słowa podziękowania należą się wszystkim kibicom, którzy od lat wpłacają pieniądze na moją rehabilitację i przeznaczają swoje 1,5 procent podatku. Miesięczny koszt rehabilitacji to około trzech tysięcy złotych. Cieszę się, że cały czas mogę ćwiczyć, bo bez tego mój stan byłby dużo gorszy. Siedzę na wózku bardzo stabilnie i mogę korzystać ze sprzętu dla aktywnych.
Czym się pan zajmuje na co dzień?
Pracuję w firmie zajmującej się dystrybucją węgla. Mam pracę biurową przed komputerem. Dwa razy w tygodniu wprost po pracy jeżdżę do Żor na kilkugodzinną rehabilitację. Wtedy wracam do domu około godz. 20.
Z pana słów wynika, że dość szybko zdołał się pan otrząsnąć po tragedii. Jak długo godził się pan z myślą, że być może już do końca życia będzie pan jeździł na wózku?
Początkową motywacją do ćwiczeń był powrót na tor i naprawdę długo w to wierzyłem. Po około roku wróciłem do liceum i napisałem maturę. Później poszedłem na studia do Górnośląskiej Szkoły Handlowej na kierunek turystyka i rekreacja. Tam poznałem moją późniejszą żonę. Wszystko działo się naturalnie. Od 13 lat cały czas ćwiczę i wierzę, że mój los się zmieni. Zresztą, na żużel też się nie obraziłem, ale dziś już wiem, że jeśli wrócę na motocykl, to tylko jako amator.
Miesiąc temu urodził się wam syn.
To kolejna radość w moim życiu. Cieszę się, że to wszystko tak się skończyło. Co prawda nie chodzę, ale na co dzień nie czuję praktycznie żadnych ograniczeń. Mam pracę, wspaniałą rodzinę i obecnie nie zaryzykowałbym żadnej eksperymentalnej terapii. Może kiedyś odkryta zostanie metoda, która sprawi, że będę mógł odrzucić wózek. Podejmę się jej jednak tylko wtedy, gdy będę pewny, że jest w stu procentach bezpieczna.
Nie ma szans, że zacznie pan poruszać się o własnych siłach przy pomocy specjalnych ortez i chodziaka? Tak porusza się inny z kontuzjowanych byłych żużlowców, Krzysztof Cegielski.
Moje rehabilitacje polegają głównie na chodzeniu przy pomocy ortez. Na co dzień nie mogę jednak ich używać, bo byłoby to zbyt niebezpieczne. Paradoksalnie, mój rdzeń jest w zbyt dobrym stanie. Nogi potrafią się samoistnie zginać, a ja nie mam na to wpływu. Gdybym miał zupełnie przerwany rdzeń, to takich ruchów by nie było i faktycznie chodzenie przy pomocy ortez miałoby sens.
Rozmawiał Mateusz Puka, WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Ten uraz zakończył już jedną karierę
Thomsen po pierwszych badaniach