Polak widział wojnę. Nigdy nie zapomni, co 10-latce zrobił jej ojciec

Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Tomasz Bojanowski
Archiwum prywatne / Na zdjęciu: Tomasz Bojanowski

Na wojnie widział nieprawdopodobne bestialstwo, był świadkiem śmierci bliskich mu osób. Tomasz Bojanowski, który rozpocznie dziewiąty sezon jako lekarz polskiego klubu, opowiada, co zrobić, by po takich doświadczeniach wrócić do normalnego życia.

[b]

Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Był pan na misjach w Iraku i Afganistanie ponad dwa lata. Jakie jest najbardziej dotkliwe wrażenie z wojny?[/b]

Tomasz Bojanowski, były żołnierz, obecnie lekarz zawodów podczas meczów Enea Falubazu Zielona Góra: Na wojnie wcale najgorsze nie jest ostrzeliwanie bazy, do tego nawet można się przyzwyczaić, a czasami nawet obracać w żart. Najgorszym momentem jest uświadomienie sobie, że wraz z wojną otacza cię śmierć, głód, bezdomność i całkowite bezprawie. Choć wokół nas trwała bezwzględna wojna, to jako lekarze pomagaliśmy wszystkim, którzy tego potrzebowali. Dla mnie pierwszym wstrząsającym przeżyciem była wizyta w naszym szpitalu jednego z Afgańczyków, który przyszedł do nas ze swoją ranną 10-letnią córką. To było coś, czego nie zapomnę do końca życia.

Co takiego się wydarzyło?

Dziewczynka trafiła do nas z bardzo mocno oparzoną ręką. Od dłoni aż po łokieć. Od razu bardzo nas to zdziwiło, bo wyglądało, jakby ktoś oblał ją wrzątkiem, ewentualnie wsadził rękę do garnka. Dociekaliśmy, a ojciec bez skrępowania przyznał się, że to on oblał ją wrzątkiem. To miała być kara wobec żony za złe zachowanie małżonki.

Jak pan zareagował?

Byłem blisko, by rzucić się na tego faceta i zacząć go szarpać. To było dla mnie coś niewyobrażalnego. On nie widział w tym jednak nic złego, bo od setek lat takie zachowanie to element ich kultury. Żony nie mógł skrzywdzić, bo była mu potrzebna do wykonywania codziennych obowiązków, ale w zamian wykonał karę na córce. Zgodnie z zasadą, że przecież do wesela się zagoi. Byłem strasznie wzburzony, ale moi współpracownicy tłumaczyli mi, żebym odpuścił.

ZOBACZ WIDEO: Reporterzy przeszkadzają żużlowcom w trakcie meczu? "Nie wyobrażam sobie"

Brzmi przerażająco. Mam jednak nadzieję, że to był jedyny taki przypadek.

Wcale nie. W Afganistanie trafiła do nas jeszcze młodsza dziewczynka z praktycznie całkowicie zwęgloną twarzą. Choć jej opiekun tłumaczył, że wpadła do ogniska, mieliśmy inne podejrzenie. Zaczęliśmy długotrwałe leczenie, a na szczęście efekty były zaskakująco dobre. Niestety bestialstwo tubylców nie znało granic. Zgłosiła się do nas Afganka, która miała problem z urodzeniem dziecka. Pomogliśmy, a po wszystkim daliśmy wyprawkę i podstawowe lekarstwa. Gdy Talibowie się o tym dowiedzieli, kilka dni po porodzie wpadli do tego domu, zabili matkę, a noworodka utopili w wiadrze. Dla nich ludzkie życie nie ma praktycznie żadnej wartości. Ważniejsze było danie przykładu rodakom, by nie szukali u nas pomocy. To zresztą zdarzało się regularnie, a nasze dary często były układane przez Talibów na stosie i palone. To było nieprawdopodobne bestialstwo.

Czy po doświadczeniu takich okrutnych rzeczy można mówić w ogóle o normalnej egzystencji? Potrafił pan to sobie wytłumaczyć i wykonywać swoje obowiązki, jak gdyby nic się nie stało?

Najważniejszą rzeczą na wojnie jest umiejętność zdystansowania się od zła, które cię otacza. Przed wyjazdem trzeba mieć świadomość, że różne niebezpieczne sytuacje mogą cię spotkać, ale trzeba zachować zimną krew. Najlepiej było nie oceniać i zająć się swoją pracą. Kto nie potrafi tego zrobić, po takim doświadczeniu już nigdy nie wróci do normalnego życia. Wydaje mi się, że mi się to udało.

Tak po prostu wymazał pan z codziennej pamięci wszystkie przerażające wspomnienia?

Pamięć ma to do siebie, że podświadomie wypiera najgorsze chwile. Choć starałem się nie podchodzić do tego emocjonalnie, to niestety niektóre wspomnienia zostały i czasami wracają do mnie w czasie snu. Chodzi przede wszystkim o momenty, gdy musiałem stwierdzać zgon ludzi, których doskonale znałem i jeszcze kilka godzin wcześniej rozmawiałem z nimi w bazie. Bardzo przeżyłem śmierć mojego dobrego znajomego, ratownika medycznego z Lublina, z którym jeździłem karetką jeszcze w Polsce. Niestety podczas jednego z patroli wjechali rosomakiem na minę. W sumie podczas czterech misji musiałem wypełniać podobne dokumenty dla kilkudziesięciu osób.

Tomasz Bojanowski służył w wojsku blisko 26 lat. W tym czasie dwukrotnie był na misjach w Iraku i Afganistanie
Tomasz Bojanowski służył w wojsku blisko 26 lat. W tym czasie dwukrotnie był na misjach w Iraku i Afganistanie

Mimo to po pierwszym wyjeździe na misję zdecydował się pan dość szybko wrócić na wojnę. 

Za każdym razem odpowiadam, że po prostu lubiłem pustynny wiatr. Dobrze odnajdowałem się w sytuacjach stresowych, bo wcześniej przez 20 lat pracowałem jako lekarz w pogotowiu, a pięć lat latałem śmigłowcem w miejsca wypadków. Jest jeszcze coś, do czego nie wszyscy są gotowi się przyznać – wyjazdy na misje są uzależniające. Wyrzuty adrenaliny i testosteronu podczas wojny są tak mocne, że nie da się ich porównać z żadnym narkotykiem. To dlatego tak wiele ludzi wraca na wojnę. Proszę mi wierzyć, że na kolejnych misjach spotykaliśmy się w bardzo podobnym gronie. Mam znajomego, który po jednym wyjeździe wkręcił się tak bardzo, że wojna stała się jego życiem. Później pracował jako cywil dla Amerykanów, a dziś jest w Ukrainie.

Nie korciło pana, by też wybrać się do Ukrainy?

Po swoim drugim pobycie w Afganistanie stwierdziłem, że to dla mnie zamknięty rozdział. Miałem wtedy już ponad 50 lat i szukałem ciekawych sytuacji w innych okolicznościach. W 2015 roku przeszedłem na emeryturę wojskową, oczywiście wciąż przyjmuję pacjentów, ale więcej czasu poświęcam na nowe pasje. Zwiedzam świat, tworzę muzykę, piszę wiersze. Ostatnio pokochałem także fotografię.

Zamiłowanie do ekstremalnych wrażeń panu zostało, bo został pan lekarzem podczas meczów żużlowych, a przecież tam też ma pan do czynienia z dramatycznymi urazami.

Zostałem zaangażowany do tej roli tuż po wypadku Darcy’ego Warda, który podczas meczu uszkodził rdzeń kręgowy. Były uwagi co do pracy poprzedniego zespołu medycznego i właśnie wtedy zwrócono się do mnie. Stwierdzono, że skoro mam doświadczenie z wojny, to poradzę sobie w stresowych sytuacjach podczas zawodów.

Adrenalinę podczas meczów da się porównać z warunkami panującymi na wojnie?

Muszę przyznać, że tryb działania jest dość podobny. Jadąc na mecz, trzeba być zawsze przygotowanym na najgorsze, a tuż po wypadku odsunąć emocje na bok i działać bardzo szybko.

Tomasz Bojanowski podczas meczu żużlowego w Zielonej Górze (fot. Łukasz Forysiak)
Tomasz Bojanowski podczas meczu żużlowego w Zielonej Górze (fot. Łukasz Forysiak)

Przynajmniej dwukrotnie było o panu głośno, a środowisko zastanawiało się, czy lekarz, który ma tak podwyższone progi bólu, faktycznie powinien orzekać o zdolności do jazdy zawodników.

Pierwszym razem oberwało mi się, gdy dopuściłem do jazdy Sebastiana Niedźwiedzia po dość mocnym wypadku. Powodem do ataków było to, że kilka minut później zawodnik wystartował w wyścigu, ale musiał zjechać na murawę, bo zaczęło mu się kręcić w głowie. Nie uważam jednak, że popełniłem błąd, bo tuż po wypadku wzrok miał w porządku, odpowiadał na pytania i nie uskarżał się na żaden ból. Na decyzję miałem kilkadziesiąt sekund. W zeszłym roku nie dopuściłem do startów zawodnika z Niemiec (Kaia Huckenbecka – dop. aut.), a jego drużyna i on sam miał do mnie ogromne pretensje. Tuż po wypadku miał nieprzytomny wzrok i to wystarczyło, bym zabronił mu jazdy.

W czasie swojej pracy widział pan też z bliska, jak w meczach ze złamaną nogą uczestniczy Jason Doyle. Czy dla pana - jako ortopedy - nie był to problem?

O dopuszczeniu zawodnika do meczu decyduje klubowy lekarz i sztab szkoleniowy. Do mnie należy orzeczenie o zdolności do jazdy, gdy wypadek przydarzy się w trakcie zawodów. Zapewniam, że gdy tylko mam wątpliwości, to odsyłam zawodnika od razu do szpitala. Co do jazdy ze złamaną nogą, to dla mnie osobiście zawsze priorytetem byłoby zdrowie. Widzę jednak, że w takich chwilach na zawodników oddziałują inne czynniki, jak pieniądze, ambicja czy presja środowiska.

Wróćmy jeszcze do doświadczeń z wojny. Jaką dokładnie rolę pełnił pan podczas kolejnych misji? Uczestniczył pan w najniebezpieczniejszych patrolach?

Miałem okazję pracować na wszystkich możliwych stanowiskach, ale chyba najmniej odpowiadała mi praca sztabowa, bo jednak lubię, jak się coś dzieje. Z tego powodu chętniej jeździłem na patrole, czy zajmowałem się pacjentami w szpitalu. W Iraku byłem dowódcą grupy medycznej i szefem zespołu chirurgicznego. W Afganistanie z kolei komendantem szpitala polowego w Ghazni i szefem służby zdrowia kontyngentu. W pewnym momencie miałem pod sobą 400 żołnierzy.

- Na wojnie najgorsze wcale nie są ostrzeliwania obozu. Bestialstwo Afgańczyków nie znało umiaru - przyznaje Bojanowski, który na misji w Afganistanie pracował jako lekarz.
- Na wojnie najgorsze wcale nie są ostrzeliwania obozu. Bestialstwo Afgańczyków nie znało umiaru - przyznaje Bojanowski, który na misji w Afganistanie pracował jako lekarz.

Mówił pan już o ekstremalnych przypadkach, ale rozumiem, że jednak na co dzień było nieco spokojniej?

Praca wyglądała podobnie jak w każdym szpitalu, tyle że przypadki były trochę inne. Dla lekarza takie misje to szkoła życia, bo większość zabiegów wykonywanych tam przez nas byłaby w Polsce określana jako operacje profesorskie zarezerwowane dla najbardziej doświadczonych chirurgów. Regularnie trafiali do nas pacjenci z dotkliwymi poparzeniami, zmiażdżonymi kończynami czy ranami postrzałowymi. Zwłaszcza te ostatnie operacje były stresujące, a często też okazywały się nieskuteczne.

Dlaczego?

Każda minuta z odłamkiem w ciele to śmiertelne zagrożenie zakażeniem. Raz na bazę spadł pocisk, który w nikogo bezpośrednio nie trafił, ale uszkodził drewnianą kaplicę. Obok przechodził jeden z Amerykanów, który został trafiony odłamkami drewna. Nie było ich widać na rentgenie, więc bardzo trudno było je wyjąć z jego ciała. Żmudna robota, bo trzeba było szukać śladów na skórze, poszerzać otwory skalpelem i wyjmować odłamki. Pamiętam, że ten człowiek zmarł w wyniku obrażeń. Były też jednak i "zabawne” sytuacje.

Na przykład?

W Iraku nasz obóz został ostrzelany z moździerzy, a dwaj żołnierze uciekali skuleni i mieli takiego pecha, że odłamki trafiły w ich pośladki. Jeden z nich miał trzy odłamki, a drugi sześć. Pamiętam, że potem wielu kolegów śmiało się z nich, że muszą jeść posiłki na stojąco.

Domyślam się, że amputacje były na porządku dziennym.

Niestety, to częsty przypadek. Raz po wypadku trafił do nas ochroniarz cywilny z Iraku, gdy na patrolu samochód wjechał w minę i przewrócił się na dach. Wszystko skończyłoby się dobrze, gdyby nie to, że w chwili wypadku Irakijczyk trzymał rękę za szybą. Gdy przyjechał do szpitala, krzyczał "save my hand”. Zabraliśmy się do pracy, ale praktycznie od razu zorientowaliśmy się, że dłoń jest cała posiekana. W międzyczasie skontaktowali się z nami jego pracodawcy z agencji ochroniarskiej, którzy zobowiązali się do ufundowania mu bioprotezy. Nas z kolei poprosili o odpowiednie przeprowadzenie operacji, by w przyszłość mógł on korzystać z protezy. Dłoń była w tak złym stanie, że operacja zamiast 30 minut, trwała blisko cztery godziny.

Znalazł się pan kiedykolwiek w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia?

Na szczęście nie, choć przyznam, że dwukrotnie alarm bombowy zaskakiwał nas, gdy prowadziliśmy operację. Mieliśmy do wyboru albo przerwać zabieg i pobiec do schronu, ryzykując życie pacjenta, albo zostać i ryzykować, że za chwilę trafi w nas rakieta.

Co wybraliście?

Dwukrotnie zdecydowaliśmy się zostać i na szczęście nikt nie ucierpiał. Cieszę się, że nie musiałem nikogo zostawiać na stole operacyjnym z otwartą klatką piersiową.

Był pan i w Iraku, i w Afganistanie. Którą misję wspomina pan gorzej?

W Iraku nasza baza mieściła się tuż obok miasteczka Ab Diwaniyah, a z tego powodu tubylcy praktycznie bezkarnie mogli ustawiać sobie na podwórkach moździerze i w ten sposób ostrzeliwali nas. To było bardzo męczące, ale i tak nie mogę narzekać, bo nie byłem na siódmej zmianie, która była tak często ostrzeliwana, że powstała nawet piosenka na rytm "ciągle pada”, z tą różnicą, że żołnierze śpiewali ją jako "ciągle spada”. Irak to była trudna przeprawa, bo już pierwszego dnia zostaliśmy mocno ostrzelani. Ktoś dowiedział się, że przyjechała nowa zmiana i postanowili nas przywitać. Przywiozłem stamtąd ciekawą pamiątkę, swoje zdjęcie na tronie Saddama Hussajna. Sztab amerykański mieścił się w Pałacu Królewskim, a my mieliśmy tam odprawę medyków. W Afganistanie niebezpiecznie było z kolei głównie poza bazą, na patrolach. Tubylcy potrafili zakopywać w drogach 200-kilogramowe ładunki wybuchowe, które były w stanie wywrócić do góry kołami nawet potężnego rosomaka.

Dziś - można powiedzieć - nic nadzwyczajnego u pana się nie dzieje.

Żartuję sobie, że z wiekiem rośnie u mnie zapotrzebowanie na święty spokój. Jednocześnie dbam o to, by nie było nudy. A na wojnę już mam nadzieję nie trafić.

Rozmawiał Mateusz Puka, WP SportoweFakty
Czytaj więcej:

Były mistrz świata coraz częściej myśli o końcu kariery
Spadał z lawiną w tatrach. "Miałem dziurę w czaszce"

Źródło artykułu: WP SportoweFakty