"Po bandzie" to cykl felietonów Wojciecha Koerbera, współautora książek "Pół wieku na czarno" i "Rozliczenie", laureata Złotego Pióra, odznaczonego brązowym medalem PKOl-u za zasługi dla Polskiego Ruchu Olimpijskiego.
***
Oberwało się Dominikowi Kuberze za opinie sformułowane w serialu C+ o Bartoszu Zmarzliku. Otóż według zawodnika, jego i kolegów sukces w tegorocznym Drużynowym Pucharze Świata został wgnieciony brudnymi buciorami w ziemię, bo jako naród nie potrafimy się cieszyć. A Bartosza Zmarzlika wszyscy ludzie depczą.
Oczywiście, podniosła się po tych słowach wrzawa. Przyznaję, zwróciły one i moją uwagę, bo uważam takie stawianie sprawy za mocno przesadzone. Nie zamierzam jednak krytykować czy wręcz hejtować Dominika, bo wtedy wyszłoby na jego. Że wystarczy powiedzieć trzy słowa, wyrazić odważnie swoje zdanie, po czym strach zajrzeć do sieci, bo atakują cię z każdej strony - nożycami, pikami, dzidami...
ZOBACZ WIDEO Kubera mówi o kulisach przyznania dzikiej karty. "Dostałem zaskakujący telefon"
Przede wszystkim myślą przewodnią tego akurat odcinka, jak przeczytałem, był hejt. Zatem ktoś, kto przepytywał Kuberę, przybył z pewną tezą. Nieistotne czy pytania zostały postawione w sposób tendencyjny. Jak sądzę, miały po prostu naprowadzić na temat. Więc zawodnik skupił się akurat na ciemnych stronach swojego zawodu. Gwarantuję Wam jednak, że gdyby odcinek nosił tytuł "Polaków miłość do żużla", a Dominik został zapytany, co czuł, gdy napędzany pełnymi po brzegi trybunami Stadionu Olimpijskiego sięgał po swój życiowy sukces, to i odpowiedź byłaby nieco inna. Że polscy kibice są niepowtarzalni i wyjątkowi. Że byli niczym nasz szósty zawodnik. Że dodawali mocy w sercach, a nawet silnikach i dumą jest dla nich jeździć. Tylko że program stałby się mniej nośny i mdły po prostu, gdyby wszyscy po kolei mówili, jak jest słodko.
W tego typu programach słyszymy tylko wypowiedzi będące reakcją na słowa prowadzącego. Będące konsekwencją zadanych pytań czy zagajeń, których nie słyszymy. Warto o tym pamiętać.
Oczywiście, że hejt jest dla sportowców krzywdzący. Tak samo jak dla muzyków, polityków, aktorów i wszystkich innych osób publicznych, które z różnych względów i pobudek zaczęły się wyróżniać z szarości. Jednak przykre sytuacje raz na jakiś czas spotykają w życiu codziennym każdego z nas - bez względu na status i dokonania. Do mnie jednak bardziej niż wirtualne i jednak nie masowe obelgi przemawiają pełne stadiony w Lublinie, we Wrocławiu czy Toruniu. Które zapełniają się na Zmarzlika i kolegów, by ich wesprzeć, nie podeptać. Ten szał, doping, prośby o wspólne zdjęcia po zawodach czy na stacjach benzynowych w drodze na zawody. To się nazywa popularność, nie hejt. Nie tylko jest miłe i łechce próżność, ale też przekłada się na wymierne korzyści.
A że pojawią się też słowa krytyki, gwizdy czy epitety? Trybuny stadionów wzniesiono również po to, by móc wykrzyczeć swoje emocje. Tymczasem w życiu, jak w żużlu - nie każdy ma hamulce. Stąd napotykamy, o zgrozo, na oznaki chamstwa i patologii. Nie ma tego, dla przykładu, w skokach narciarskich, bo na żadną polską skocznię Stoch i Kubacki nie przyjeżdżają w roli przeciwnika czy wręcz wroga. W ich zabawie klubowe mistrzostwa Polski wypadają raz czy dwa razy w roku i są rywalizacją drugorzędną, na którą kibice nie stawiają się raczej w klubowych szalikach Wiślańskiego Stowarzyszenia Sportowego czy też KS-u Eve-nement Zakopane. Tutaj wszystkie dzieci nasze są.
W żużlu jest nieco inaczej - główna rywalizacja jest wojną miast. We Wrocławiu gwizdano kiedyś na Golloba, z kolei w Bydgoszczy żartowano, że ulubioną potrawą w tamtejszych restauracjach jest Śledź w Złotym Kasku. Gdy pan Darek sięgnął po trofeum na swoim torze i pod nieobecność mistrza. Dziś działa we Wrocławiu liczny kościół Macieja Janowskiego, którego wyznawcy potrafią zauważyć wiele wad u tak wybitnego sportowca jak Bartek Zmarzlik. To się zdarza, gdy w grę wchodzą emocje i wojny plemienne, a całość oceniamy nie oczami i rozumem, lecz sercem.
Choć rozumiem, Dominiku, że Ty miałeś na myśli hejt w najbrzydszej postaci. Ten wirtualny, patologiczny. To jednak margines.
W minioną sobotę do Wrocławia, na pojedynek ze Śląskiem, przyjechała warszawska Legia. I też się nieco nasłuchała. Znów odżyły niewybredne zagadki, czym się różni Juventus od Legii. Lecz to tylko świadczy o wielkości stołecznego klubu jako organizacji. Bo miarą twojej wielkości jest też liczba wrogów. A większość z tych czterdziestu tysięcy widzów przyszła zobaczyć porażkę Legii.
Złośliwości to jedno, jednak w futbolu nigdy nie zaakceptuję tego, że miłość do własnego klubu musi oznaczać nienawiść do wszystkich innych. Dobrze, że speedway jest nieco inny. W ogóle jest inny. Żużlowcy bywają królami życia i panami swojego losu. Tu nie trener, lecz zawodnik decyduje, czy weźmie udział w treningu czy nie. Czy wpadnie na pół godziny czy w ogóle. Bo to dyscyplina jedyna w swoim rodzaju, różniąca się od typowych gier zespołowych. Bo jeden odebrał akurat silniki po remoncie i czuje potrzebę, by je sprawdzić, a drugi nie. Bo jeden miał zawody przez trzy dni z kolei i potrzebuje wypoczynku, a drugi siedział w domu i potrzebuje czegoś innego. Bo jeden liże rany, a drugi jest cały i zdrowy.
Nie wiem, co dokładnie miał na myśli Dominik, pisząc o zdeptaniu sukcesu reprezentacji brudnymi buciorami. Być może to, co wydarzyło się nazajutrz w Krośnie przy okazji niedoszłego finału Indywidualnych Mistrzostw Polski. Cóż, kiedyś w Lesznie było "z błota do złota", a teraz w Krośnie "złota do błota". Bo, jak to mówiono kiedyś, gazeta żyje jeden dzień. Jeden temat błyskawicznie zaczyna wypierać drugi. Tak jest generalnie w życiu, nie tylko w żużlu. Poza tym - już nie rozstrzygniemy, do kogo można mieć pretensje, choć prawda leży gdzieś pośrodku toru.
Powiem Wam, kiedy sportowców dotyka w Polsce nieuzasadniony, paskudny hejt. Choćby wtedy, gdy odbierają z rąk prezydenta krzyże, ordery, medale. Bo dla wielu z Was to medale od Dudy czy Komorowskiego, od kogoś, kto zalazł Wam za skórę. A dla mnie to medale od głowy państwa, bez względu na to, kto akurat ten urząd pełni. To medale za ZASŁUGI.
Brzydzą mnie wreszcie komentarze ludzi, kontestujących sportowców, którzy zdecydowali się podpisać umowy reklamowe z państwowymi rekinami biznesu. Jak choćby Iga Świątek z PZU. Bo czy zrobiła coś złego? Czy komuś coś ukradła? Czy się komuś zaprzedała? Po prostu, skorzystała z okazji i z oferty, na które pracowała latami. Dokładnie tak samo, jak Zmarzlik. Dobro narodowe może być wspierane przez narodowego potentata, prawda?
Uśmiecham się tylko wtedy, gdy sportowcy próbują przekonywać, że poświęcają się głównie dla kraju. Gdy domagają się zapłaty, czyniąc z siebie męczenników. Gdy pojawiają się hasełka, że stracili dzieciństwo, a gdy inni szli do kina czy na dyskotekę, to oni, biedni, na trening. Bzdury. Otóż nie robili tego za karę, lecz z miłości do dyscypliny. I w pierwszej kolejności dla siebie, a dopiero później dla kraju. Owszem, sport bywa brutalny, choć potrafi też być wdzięczny i potrafi oddać. Dzięki sportowi właśnie panna Iga stała się otrzaskaną świata obywatelką, przechodząc przyspieszony kurs dojrzewania czy języków obcych. I ona to z pewnością docenia, bo jest mistrzynią z klasą. Która potrafi się swoim sukcesem dzielić.
Podobnego nadużycia, co Kubera dopuścił się swego czasu Damian Janikowski, twierdząc, że ludzie w Polsce najchętniej napluliby olimpijczykom w twarz. W kraju, który zapewnia godne pieniądze na przygotowania i ubiera w mundury Wojska Polskiego, by życie uczynić łatwiejszym. Który za medale olimpijskie godnie płaci i zapewnia dożywotnią emeryturę, co w skali świata nie jest standardem, lecz ewenementem. Choć się z Damianem nie zgadzam, to doceniam, że przestał narzekać na swój los, tylko wziął sprawy w swoje ręce. Porzucił mundur i zapasy olimpijskie na rzecz mieszanych sztuk walki, które uznał za bardziej opłacalny biznes.
Sport to piękna przygoda, a jeszcze piękniejsza, gdy można z niej dobrze żyć.
Tomek Suskiewicz, wieloletni menedżer i opiekun Emila Sajfutdinowa, powiedział mi raz, że żużlowców dzielimy na tych, którzy boją się połamać i na tych, którzy się tego nie boją. Kuberę zaliczam do drugiej grupy. Jest na torze odważny, zadziorny, charakterny. Spotkałem się z głosami, że nie zasłużył sobie minionym sezonem na miejsce w Grand Prix. Z czym się nie zgadzam. Otóż uważam, że na to miejsce zasłużył sobie już dużo wcześniej, choć zawsze też znajdziemy kontrargumenty. Można też ukuć powiedzenie, że tam, gdzie Kubera, tam tytuł DMP. Jest w tym względzie zawodnikiem wyjątkowym, że w wieku 24 lat uzbierał takich złotych krążków aż siedem. Pierwszy w 2015 roku, gdy był jeszcze papuśnym na twarzy grubaskiem. A ostatni we wrześniu, już jako szczuplutki zawodowiec... pełną gębą. I trzymam kciuki za śrubowanie rekordu.
Kubera chciał dobrze, stając w obronie kolegi i oddając mu szacunek. Przy czym Zmarzlik nie potrzebuje adwokatów, bo nieprzekonanych i tak nie przekona. Ja powiem, że jeździ odważnie, ale fair, jego przeciwnicy natomiast będą próbowali dowieść, że jest nietykalny, a sędziowie mają opory, by go wykluczać. To jednak mit. Zresztą, jak jest nietykalny, pokazała runda Grand Prix w Vojens. Po której udowodnił, czym się różni Zmarzlik, rzekomo w kryzysie, od reszty świata.
Zmarzlik i Kubera to jedni z tych polskich żużlowców, którym warto kibicować. Są prawdziwymi, głodnymi sukcesu sportowcami. A hejt? Ktoś zauważył, że jest podatkiem od popularności. Niekiedy jednak mylonym z krytyką czy różnicą zdań.
Szczęściarzami są ci, którzy ukochali sobie żużel czy wspomniane skoki narciarskie, a urodzili się w Polsce. W innych krajach byliby dopiero niezauważeni.
I biedni.
Wojciech Koerber
Zobacz także:
- Te kluby utkną na zawsze w 2. Lidze. Szykuje się ważna zmiana regulaminowa!
- Unia Leszno zaskoczyła swoją decyzją. "Ogromne ryzyko"