Bogusław Nowak to niezwykle utytułowany były żużlowiec, wielokrotny mistrz Polski (indywidualnie i w drużynie) oraz wicemistrz świata w drużynie.
29 stycznia skończył 72 lata. Mimo tragicznego wypadku na torze, dawny zawodnik Stali nie poddał się i odnalazł na nowo chęć życia, zostając znanym trenerem. To on był pierwszym szkoleniowcem m.in. czterokrotnego mistrza świata, Bartosza Zmarzlika.
Nowak w rozmowie z naszym portalem zdradza jednak, że łatwo nie było. Niekiedy tracił chęci, lecz na szczęście uratowała go nadzieja.
***
Bogumił Burczyk, WP SportoweFakty: Od chwili zakończenia przez pana zawodowej kariery niedługo minie 36 lat. Niemniej na pewno pamięta pan z toru wiele wspaniałych chwil.
Bogusław Nowak: Okres zawodniczy dostarczył mi mnóstwa wspaniałych wspomnień. Przez 20 lat działo się bardzo dużo. Już jako młody chłopiec byłem zafascynowany motoryzacją. Chciałem spróbować swoich sił. Wystarczyła jedna przejażdżka na maszynie, by zrozumieć, że to coś, co chcę robić w życiu. I tak oto w maju 1969 roku znalazłem się w szerokim gronie szkółkowiczów, liczącym wtedy aż 136 chętnych zrobienia kariery na szlace.
Właśnie wtedy klarowało się złote pokolenie gorzowskiej Stali. Do grupy trenujących należały także takie późniejsze tuzy, jak Zenek Plech, Rysiek Fabiszewski, Miecio Woźniak, a rok później Jurek Rembas. Postawa tych zawodników była decydująca w kontekście wyników osiąganych w latach 70-tych przez nasz klub w najwyższej klasie rozgrywkowej. Do dziś wspominam tamte czasy. Byliśmy drużyną, a nie zlepkiem indywidualności. Łączyła nas szczególna więź.
ZOBACZ WIDEO: Był rewelacją PGE Ekstraligi. Co dalej?
Które wspomnienie najbardziej zapadło panu w pamięć?
Było ich wiele. Mimo kontuzji, zawsze gdy wspominam swoją zawodniczą karierę, pojawiają się emocje. Zdobyłem łącznie 19 medali w mistrzostwach Polski, w tym sześć złotych drużynowo. Ze szczególną nostalgią pamiętam natomiast rok 1977. Wówczas, jako pierwszy polski żużlowiec, zostałem indywidualnym, parowym i drużynowym mistrzem kraju seniorów. Wyczyn ten powtórzył później tylko Tomasz Gollob i to tylko jeden raz, w 2002 roku.
Wygrałem też w tamtym roku memoriały Alfreda Smoczyka i Bronisława Idzikowskiego oraz stanąłem na drugim stopniu podium w finale DMŚ we Wrocławiu. Takiego czasu się nie zapomina. Rok siedemdziesiąty siódmy to był zdecydowanie mój najlepszy sezon. Wówczas podjąłem też decyzję, że idę na studia.
To odbiło się na pana życiu?
Wtedy zaczęły się trudności. Zależało mi, żeby dobrze wypadać na wszystkich frontach, co niosło za sobą ogromną odpowiedzialność. Ostatecznie zdałem egzamin magisterski z wynikiem dobrym. Wtedy powoli zaczynałem już myśleć o końcu kariery. Notowałem słabsze wyniki na torze, a i ciało także nie było już tak sprawne, jak na początku kariery. Mięśnie bolały. Odniosłem dwie kontuzje obojczyka.
Sięgnąłem jednak głębiej i znalazłem dodatkowe pokłady motywacji. W latach 1983-1984 byłem znów przodującym zawodnikiem Stali Gorzów. Mówiąc szczerze, nie było takiego kozaka, który został drużynowym mistrzem Polski jako jeżdżący trener, co mi się w tamtym okresie udało. Później, nadal startując i trenując pierwszą drużynę, awansowałem z Unią Tarnów do najwyższej klasy rozgrywkowej. Wszystko szło po mojej myśli. Aż do finału MPPK w 1988 roku.
Wówczas wziął pan udział w feralnej kraksie i stracił czucie w nogach. Świat się zawalił?
Tak. Można teraz powiedzieć, że połowę życia spędziłem na wózku inwalidzkim. Niedługo minie 36 lat od tamtego incydentu, tymczasem 29 stycznia skończyłem 72. Musiałem się dostosować do nowej rzeczywistości, co nie było proste. Początkowo załamałem się. Gdyby nie wsparcie najbliższych, nie wiem, jak odnalazłbym się w takich okolicznościach. Wielkie podziękowania należą się księdzu Jurkowi Nowickiemu, mojemu serdecznemu przyjacielowi. Właśnie dzięki niemu zrozumiałem, że muszę wyjść do ludzi. Wyprowadził mnie z dołka. Pokazał, że wiele mogę zrobić. Niektórzy się ode mnie odwrócili. Telefon przestał dzwonić.
Trudno wejść w pana buty. Co pan poczuł, gdy zdał sobie sprawę, co się wydarzyło?
Tego nie da się opisać słowami. Byłem zawiedziony i przestraszony. Nie mogłem znieść uczucia niepewności. Kilka sekund odbiło piętno na moim życiu. Nagle straciłem wszystko. Nie wiem, czy określenie, że zostałem człowiekiem drugiej kategorii, jest trafione, lecz na pewno los odebrał mi coś, co kochałem i bez czego trudno było mi sobie wyobrazić dalszą egzystencję.
W chwili wypadku wiedział pan, że jest aż tak źle?
Czułem, że problem może być duży, ale zapewniano mnie, że wyjdę z opresji obronną ręką. Operacja miała mi pomóc. Najpierw przeszedłem jedną, potem drugą, a okazało się, że dopiero po przebyciu czwartej byłem w ogóle w stanie usiąść. Czułem się oszukany i rozżalony.
Żyłem tylko nadzieją. Nigdy jej nie utraciłem, bo to ona umiera ostatnia. Przez blisko dwa lata walczyłem o swoje zdrowie. Jeździłem także do Goeteborga z myślą, że może tam udzielą mi pomocy. Niestety tak się nie stało. Sprawa leczenia urazów kręgosłupa jest jasna i bezlitosna. Jeśli po trzech, czterech godzinach poszkodowany nie trafi na salę operacyjną, nie ma szans na powrót do pełni sprawności.
Chciał się pan poddać?
Był taki okres. Miałem pretensje, że mnie ratowali. Tłumaczono mi, że chodziło o życie, ale czułem wtedy, że go nie potrzebuję. Nie w takiej formie. Miałem żal, że nie podjęli się operacji od razu. Nie brakowało nieprzyjemnych sytuacji. W takich chwilach trudno o jakikolwiek optymizm.
Takowy jednak udało się znaleźć. Poświęcił się pan szkoleniu młodzieży.
Już przed wypadkiem próbowałem swoich sił w tej roli. Po żmudnym procesie rehabilitacji wróciłem do żużla, jako trener młodych adeptów w Tarnowie. Prowadziłem grupę składającą się z sześciu chłopaków. Klub jednak w pewnej chwili nie widział możliwości wsparcia mnie.
Gdy byłem na wakacjach w Gorzowie, niestety nieżyjący już teraz dyrektor sportowy Stali, Antoni Galiński, zaproponował mi powrót do klubu. Dostałem tysiąc złotych pensji i miałem szkolić młodzież. Poszedłem na to. Wraz z grupą przyjaciół, którzy we mnie wierzyli, stworzyliśmy coś wielkiego. Wydawało mi się to dziwne. Sam byłem sceptyczny, wyobrażając sobie wizję trenera na wózku inwalidzkim. Ostatecznie powstał ośrodek szkolenia na minitorze w Wawrowie.
Właśnie tak zaczęła się wielka historia Bartosza Zmarzlika.
Nieustannie promowaliśmy dyscyplinę, gdzie tylko się dało. Współpraca z młodzieżą to było 20 pięknych lat, które zapadły mi w pamięć. Bartek trenował w Wawrowie prawie siedem lat. Teraz jest czterokrotnym mistrzem świata. Moje małe marzenia związane z pracą trenera się spełniły.
Który okres swojego życia wspomina pan lepiej? Trenera, czy zawodnika?
To dwie różne rzeczy, ale odpowiedź może być jedna. Zawodnika. Nie da się zastąpić niczym adrenaliny i chęci rywalizacji. Wiele razy pojawiały się momenty, w których mi tego brakowało. Niemniej w obu rolach czułem się spełniony. Jako trener, znalazłem swoje miejsce na świecie, a to jest chyba w życiu najważniejsze.
Niestety w dzisiejszych czasach dawne legendy często odchodzą w zapomnienie.
Żużel stał się produktem marketingowym. Szczególnie nowi działacze mają tendencję, by za dużo albo nawet wcale nie myśleć o przeszłości. Dlatego spełniam się w kolejnej misji i prowadzę fundację mojego imienia. Dzięki niej, wielu zawodników z dawnych lat może choć na chwilę uciec od szarej rzeczywistości. Organizujemy specjalne turnusy rehabilitacyjne i spotkania. Zawsze jest sympatycznie i wesoło.
Niektórzy czasami zapominają, od czego zaczął się żużel. To spuścizna naszych czasów, ale też znacznie wcześniejszych. Wprawdzie są osoby, które przekazują nam półtora procenta z podatku, ale ich jest wciąż niewielu. Wciąż mam marzenia i liczę na to, że kiedyś ktoś nas dostrzeże i wesprze w takim stopniu, byśmy mogli zadbać o wszystko. Zawodnicy zostawiali na torze zdrowie, a nawet życie, lecz niestety niewielu o tym pamięta.
Nie brakuje również ludzi świadomych. Przy okazji Grand Prix w Gorzowie Wielkopolskim, zawsze jest pan oblegany. Kibice chcą pomagać.
Za to im dziękuję. Walczyliśmy o to przez lata. Faktycznie fani podchodzą, zagadują i wrzucają datki. Nie mogę narzekać na szczodrość niektórych, lecz chciałbym, by takich osób było jak najwięcej. Nigdy nie zapomnę klubowi zakupu specjalnego samochodu, a Bartkowi Zmarzlikowi wykwalifikowanego wózka inwalidzkiego. To też były punkty, znajdujące się na mojej liście marzeń. Chciałbym, by świat składał się tylko z takich ludzi. Klasę trzeba mieć nie tylko na szlace, ale i poza nią. Takie chwile są szczególnie wzruszające, bo jako trener zawsze uczyłem młodych szerszego spojrzenia, nie tylko na nawierzchnię toru, ale również na to, co dzieje się poza nim.
Rozmawiał Bogumił Burczyk, dziennikarz WP SportoweFakty
Zobacz także:
- Zaskakujące typy byłego prezesa. Nie ma wątpliwości, kto spadnie ze Speedway 2. Ekstraligi
- Sławomir Kryjom nie czuł się tak od wielu lat. "Jestem przepełniony entuzjazmem"