Z aferami na zawodach żużlowych jest mniej więcej tak jak z katastrofami w ruchu lądowym bądź lotniczym. Najczęściej są one zbiegiem niekorzystnych okoliczności oraz błędów ludzkich. Do ich wyjaśnienia normalnie powołuje się zespół fachowców. Nie chodzi tu o polowanie na czarownicę i szukanie bezpośrednio winnego całego zdarzenia, ale o wskazanie błędnych procedur w celu uniknięcia błędów na przyszłość. Te kanony obowiązuje wszędzie, ale najwyraźniej nie w naszym środowisku.
W naszej żużlowej rzeczywistości najczęściej jest tak, że w przypadku tak zwanych "afer" mamy do czynienia z zamiataniem wszystkiego pod dywan i udawaniem, że nic się nie stało. Co najwyżej znajduje się kozła ofiarnego. Najczęściej są to sędziowie, komisarze toru, a czasami przewodniczący jury. Dlaczego tak? Wymienione przeze mnie osoby są jak worek treningowy. Można w nie uderzać bez opamiętania. Nie oddadzą, bo nie mogą. Sędziowie, komisarze toru jak i przewodniczący Jury nie mają prawa, bez zgody podmiotu zarządzającego, wypowiadać się w mediach na tematy związane z zawodami i generalnie na tematy związane z PZM.
W przypadku IMP w Krośnie nic się zmieniło. Związek przez ostatnie pół roku nie był skory do wyjaśnienia czegokolwiek. Wszyscy schowali głowę w piasek. Nikt nie liczył się z kibicami w całej Polsce, którzy przeżyli wielkie rozczarowanie. Ku mojemu zdumieniu nie zmienił tego nawet głośny wywiad Zbigniewa Fiałkowskiego, którego udzielił portalowi WP SportoweFakty.
ZOBACZ WIDEO: Żużel. Rewelacyjne informacje od Patricka Hansena. Zdradził, kiedy wsiądzie na motocykl
Po jego słowach głos zabrali prawie wszyscy: klub z Krosna (co mnie nie dziwi, bo zostali oskarżeni o sabotaż) i firma Speedway Events, która wcale robić tego nie musiała, bo nie odpowiadała za przygotowanie toru. Milczeć postanowił tylko Polski Związek Motorowy, a były szef GKSŻ Piotr Szymański skomentował sprawę jednym zdaniem. A to właśnie władze polskiego żużla powinny być najbardziej zainteresowane wyciągnięciem wniosków. To one powinny przede wszystkim mówić do kibiców.
Nie zamierzam bronić w tej sprawie Zbigniewa Fiałkowskiego, bo w mojej ocenie on też popełnił błędy. Przede wszystkim dziwię się, że w ogóle wybrał się do Krosna. Z wypowiedzi obu stron, a zwłaszcza z oświadczenia prezesa Grzegorza Leśniaka, które w drugiej części było tak naprawdę atakiem personalnym, jasno wynika, że ta współpraca nie mogła się udać. W tym przypadku jak na dłoni widać, że relacje przewodniczącego Jury i klubu były delikatnie mówiąc szorstkie. Już na starcie lepiej było sobie to odpuścić.
Poza tym najrozsądniejszym rozwiązaniem było odwołanie tych zawodów już w czwartek. Zbigniew Fiałkowski stracił czujność lub zgubiło go przeświadczenie, że "jakoś damy radę". Inną sprawą jest to, że decyzji nie podejmował samodzielnie. Była ona konsultowana z szefem GKSŻ, co jasno wynika z wywiadu. Tymczasem wcześniejsze przełożenie zawodów to często najlepsza opcja. Z jednej strony nie ma sensu generować kosztów, ale jeszcze ważniejszy jest szacunek dla kibica.
Wydarzenia z Krosna utwierdziły mnie również w przekonaniu, że jury zawodów nie było, a powinno być jedynym ciałem decyzyjnym na tych zawodach. Nie byłem na finale IMP, nie chodziłem po torze i z pozycji telewidza nie podejmę się oceny, czy nadawał się on do jazdy. Jednak to Jury jednogłośnie uznało go za regulaminowy.
W związku z powyższym ściganie powinno było się rozpocząć. Dalsze wydarzenia nie miały już nic wspólnego z regulaminem, ponieważ przepisy nie przewidują negocjacji z zawodnikami odnośnie ich chęci udziału w turnieju, a to przecież zarejestrowany telewizyjne kamery. Jeszcze bardziej dziwi mnie to, że rozmowy z żużlowcami prowadzili przewodniczący GKSŻ i trener kadry, a w tym samym czasie Jury zawodów przebywało w odrębnym pomieszczeniu.
Tak naprawdę sędzia finału IMP powinien był o godzinie rozpoczęcia turnieju zapalić zielone światło w parku maszyn i uruchomić zegar dwóch minut. Kto lub co go przed tym powstrzymało? Tego z wywiadu Zbigniewa Fiałkowskiego się niestety nie dowiedziałem. W Krośnie dozwolone było też inne regulaminowe rozwiązanie tj. pisemna odmowa startu zawodników, ale tego również nie zastosowano. Z tego, co przeczytałem w wywiadzie, zawody nie zostały nawet zweryfikowane.
Nie rozumiem również prezesa Cellfast Wilków Krosno, który w oświadczeniu wyjaśniał sprawę niekompletnego monitoringu. Gdybym był na jego miejscu, to pierwszy zadbałbym o to, aby zapis był pełny. Tylko w ten sposób krośnianie mogli udowodnić, że nie ponoszą jako klub żadnej winy za zły stan toru.
Jako sędzia przeżyłem już kiedyś podobną sytuację. Mowa tu o Finale Złotego Kasku w Pile. Wtedy zawodnicy kwestionowali nie tyle stan nawierzchni toru, ale band oraz wystające krawężniki. Obecni na miejscu przewodniczący GKSŻ Piotr Szymański oraz ówczesny trener kadry Marek Cieślak próbowali wpłynąć na decyzję żużlowców. Ci pozostali przy swoim stanowisku i wszyscy podpisali odmowę startu. W związku z tamtymi wydarzeniami GKSŻ prowadziło postępowanie, ale nie przyniosło ono żadnych konkretnych rezultatów. Najbardziej ucierpiał klub z Piły.
Tamtejsi działacze, chcąc ratować sytuację, podjęli się karkołomnego zadania dosypania nawierzchni na parę dni przed kolejnym meczem ligowym. Ten zakończył się walkowerem, a za niedługo klub z Piły na kilka lat zniknął z mapy ośrodków żużlowych w Polsce. Najgorsze jest jednak to, że z tamtych wydarzeń nie wyciągnięto żadnych wniosków. Finał IMP w Krośnie jest tego najlepszym przykładem.
Piszę o tym nie dlatego, że chcę przerzucić winę na zawodników. Jako były sędzia mam pełną świadomość, że zawody powinny odbywać się na możliwie bezpiecznych obiektach i nawierzchniach. Mam jednak nieoparte wrażenie, że w obu przypadkach zabrakło trochę dobrej woli, co wynikało z zaszłości bądź osobistych uprzedzeń. Szkoda, bo najbardziej poszkodowani w tym wszystkim są kibice, a pamiętać należy, że bez nich "złote czasy" polskiego żużla mogą szybko się skończyć. Mam jednak wrażenie, że o nich nikt w ogóle nie myśli.
Remigiusz Substyk