Choć regulaminowa możliwość zawierania prekontraktów istnieje w polskim żużlu od dwóch lat, to wciąż nie jest tak powszechnie stosowana, jak zakładały to władze rozgrywek. W teorii mechanizm wydaje się idealną formą zabezpieczenia interesów klubu i zawodnika, chroniąc obie strony przed nagłym zerwaniem wcześniejszych ustaleń.
W przypadku niedotrzymania wcześniejszej umowy, strona zobowiązana jest do zapłaty 0,5 mln złotych na rzecz drugiej strony. Dodatkowo, gdy z prekontraktu nie wywiązał się zawodnik, to władze PZM mają obowiązek odmówić potwierdzenia go do jazdy w jakichkolwiek rozgrywkach na terenie Polski na czas obowiązywania podpisanego prekontraktu. W teorii wszystko wygląda bardzo prosto, ale jest jednak coś, co utrudnia zawieranie takich umów, a przede wszystkim ich zatwierdzania.
Chodzi o warunek zatwierdzania takich umów przez władze rozgrywek tylko w przypadku klubów, które nie posiadają żadnych przeterminowanych płatności względem któregokolwiek ze swoich zawodników.
ZOBACZ WIDEO: Buczkowski nie przeszedł do PGE Ekstraligi. Czy obecnie jest mu zbyt wygodnie?
Wszystko wskazuje na to, że to właśnie ten warunek sprawia, że nawet kluby, które mają podpisane oficjalne dokumenty, nie mogły się czuć bezpieczne w ostatnich tygodniach, a zawodnicy mieliby teoretycznie szansę bezkarnie wycofać się z ustaleń przed zatwierdzeniem umów przez PGE Ekstraligę. Zresztą takich przypadków jest naprawdę mało, a z naszych informacji wynika, że w tym roku z możliwości podpisania prekontraktów skorzystało w polskim żużlu zaledwie 4-5 klubów.
Nie jest tajemnicą, że większość klubów PGE Ekstraligi czeka z płatnościami zaległych wynagrodzeń do połowy października, kiedy zostanie im wypłacona największa transza pieniędzy z kontraktu telewizyjnego (około 3,5 mln złotych). Do tego momentu w większości przypadków te umowy nie są wiążące. Zdecydowana większość klubów zawiera więc z zawodnikami umowy cywilne, w których zastrzeżone są jeszcze wyższe kary umowne za wycofanie się w porozumienia. W tym przypadku nie ma jednak groźby odmowy zatwierdzenia zawodnika do rozgrywek, a na tym mogłoby zależeć klubom najbardziej.
I tak jednak wszystko wskazuje na to, że nagły zryw ROW-u Rybnik i Krzysztofa Mrozka zakończy się niepowodzeniem. Na razie nie słychać nic o tym, że beniaminek zdołał przekonać choćby jednego zawodnika PGE Ekstraligi do zmiany barw klubowych. Ostatnią nadzieją pozostaje Jakub Miśkowiak, który wciąż nie podpisał dokumentów w ebut.pl Stali Gorzów. Ale i o ten transfer będzie rybniczanom bardzo trudno.