Mirosław Lewandowski: Do sezonu ligowego w 1986 roku przystąpiłeś już jako pewny punkt drużyny...
Ryszard Dołomisiewicz: Trenerzy postawili na mnie od początku sezonu, a ja starałem się jeździć najlepiej, jak potrafię. Rzeczywiście ten sezon był dla mnie bardzo udany. W lidze byłem obok Bolesława Procha jednym z najlepiej punktujących zawodników Polonii. Oczywiście zdarzały się również słabsze mecze, jak np. w Lesznie (2 pkt. dop.red.).
Drużyna Polonii Bydgoszcz z lat osiemdziesiątych. Stoją od lewej: Ryszard Fabiszewski, Paweł Bukej, Ryszard Dołomisiewicz, Marek Ziarnik, Andrzej Maroszek, Zdzisław Rutecki, Ryszard Gabrych, Bolesław Proch, Ryszard Nieścieruk-trener
W parze z bardzo udanymi występami w lidze szedł również wynik indywidualny. Kibice z całej Polski wiedzieli już, kto to jest Ryszard Dołomisiewicz...
- Tak jak wspominałem wcześniej, w latach osiemdziesiątych najważniejsza była liga. Turnieje indywidualne służyły bardziej objeżdżeniu i nabieraniu doświadczenia. Trzeba jednak podkreślić, że te turnieje miały wtedy zupełnie inną rangę niż teraz. Na trybunach zasiadało średnio 15 tys. kibiców, a w zawodach brali udział żużlowcy jeżdżący na co dzień w pierwszych składach swoich drużyn. Tak było w wygranym przeze mnie dwudniowym finale Srebrnego Kasku, który odbył się w Gorzowie i Zielonej Górze.
Miesiąc później byłeś już najlepszym juniorem w kraju!
- Tak, to był finał Indywidualnych Mistrzostw Polski Juniorów, który odbył się w Toruniu.
Przegrałem w swoim drugim starcie z Dariuszem Balińskim z Unii Leszno. W pozostałych startach mijałem linie mety jako pierwszy. Chciałem tutaj podkreślić bardzo przyjazne zachowanie toruńskich kibiców. Mimo, że byłem zawodnikiem Polonii Bydgoszcz zebrałem tam duże brawa.
W międzyczasie trwały eliminacje do finału Indywidualnych Mistrzostw Świata...
- Eliminacje były dla mnie drogą przez mękę. Większość rund kwalifikacyjnych jeździłem z kontuzjami. W ćwierćfinale kontynentalnym w Bydgoszczy nie szło mi najlepiej. Jednak ostatecznie udało mi się awansować do półfinału, głównie dzięki pomocy Wojciecha Żabiałowicza.
Właśnie, żużlowiec Apatora Toruń przepuścił cię w waszym ostatnim wyścigu...
- Jak już wcześniej wspomniałem najważniejsze było wtedy dobro drużyny, wszystko jedno czy ligowej, czy narodowej. Trenerem kadry był wówczas były żużlowiec i szkoleniowiec Polonii Jan Malinowski. Tylko zwycięstwo dawało mi awans. Przed ostatnim biegiem trener poszedł na płytę boiska koło maszyny startowej. Wspólnie ustaliliśmy, że, jeśli będę jechał drugi, a Żabiałowicz pierwszy, to po trzecim okrążeniu Malinowski da znak podnosząc do góry rękę i wtedy Wojtek mnie przepuści. I rzeczywiście tak się stało. Z resztą Żabiałowicz, który był wtedy w niesamowitej formie, pomagał też innym żużlowcom startującym w tych zawodach.
W półfinale kontynentalnym w Loningo bez problemu zmieściłeś się w pierwszej ósemce. Od awansu dzieliły cię tylko jedne zawody, finał kontynentalny, który odbywał się w Wiener-Neustadt...
- Przed tymi zawodami miałem kilka upadków, a moja prawa dłoń była tak spuchnięta, że, nie byłem w stanie dobrze złapać manetki gazu. Oczywiście nie mogłem brać żadnych leków, bo badania krwi na obecność środków dopingujących mogły coś wykazać. Dzień przed finałem trenowaliśmy na bardzo suchym i twardym torze. Natomiast w dzień zawodów spadł deszcz i tor zmienił się w grzęzawisko. Niektórzy zawodnicy nie potrafili nawet złożyć motocykla w łuku. Przed zawodami okazało się, że Roman Cheładze, który był kierownikiem wyjazdu, został mianowany sędzią zawodów. Jeśli ktoś myślał, że dzięki temu będzie nam, Polakom łatwiej, był w dużym błędzie.
Rozumiem, że Roman Cheładze nie zamierzał pomagać "swoim"?
- Dokładnie! Przed zawodami, kiedy okazało się, że będzie sędziował ten turniej powiedział nam, że najlepszy z Polaków, bez względu na to, czy będzie w pierwszej ósemce, awansuje do finału IMŚ. W związku z tym, że finał odbywał się w Chorzowie, otrzymaliśmy jako organizator tzw. "dziką kartę". I Roman Cheładze powiedział, żebyśmy wybili sobie z głowy kradzież startów, bo on nas tak przytrzyma, że nie wygramy żadnego wyścigu. A trzeba podkreślić fakt, że przy ruchomym starcie zdecydowanie łatwiej można było oszukać sędziego i wystrzelić spod taśmy co najmniej pół motocykla przed rywalami.
Jak podziałała na was ta deklaracja sędziego?
- Wszyscy byliśmy niezwykle zmobilizowani a na torze rywalizowaliśmy ze sobą bez żadnych sentymentów. Najlepiej radził sobie Żabiałowicz, ja plasowałem się tuż za nim. Na początku tor był bardzo dziurawy. Od połowy zawodów zaczęło świecić słońce, tor z przyczepnego zmienił się w twardy. Dodatkowo ze zdartej gumy z opon na długości całego toru zrobiła się dwudziestocentymetrowa, niezwykle przyczepna smuga. Przed ostatnią serią starów ciągle miałem szanse na awans. Los znowu skojarzył mnie z Żabiałowiczem. Naszym rywalem był również Armando Castagna z Włoch. Miałem o tyle duże szczęście, że ta przyczepna ścieżka była właśnie na moim torze. Zwycięstwo w tym biegu było tylko formalnością.
A potem był finał w Chorzowie. Czy nie odczuwałeś w tych zawodach zbyt dużej presji ze strony działaczy i kibiców?
- Musze zacząć od tego, że jazda w finale IMŚ w Chorzowie była dla mnie czystą przyjemnością. Nie odczuwałem też żadnej presji ze strony kibiców. Z resztą ja nie byłem medialnym zawodnikiem i nie porywałem tłumów. Natomiast mój udział w tych zawodach zelektryzował wielu działaczy, co niekoniecznie dobrze wpłynęło na atmosferę w parkingu. Nie miałem właściwie żadnego wpływu na dobór własnej ekipy, co zaowocowało gorszym przygotowaniem sprzętu i co za tym idzie postawą na torze.
Zatrzymajmy się chwile przy sprzęcie. Czy w ogóle mogłeś wtedy równorzędnie rywalizować ze światową czołówką?
- Gdybym miał swój team w parkingu i trochę więcej czasu na przygotowanie silnika, to motocykl na którym startowałem mógł mi zagwarantować miejsce na podium. Tymczasem jak już wspomniałem, nie miałem na to żadnego wpływu. Jan Malinowski, który był znakomitym trenerem nie znał mnie, ani moich motocykli i mimo swojej ogromnej wiedzy niewiele mógł mi pomóc. Ostatecznie skończyło się na zdobyczy 6 punktów i 11 miejscu. Nie udało się wygrać żadnego wyścigu, choć w swoim ostatnim starcie prowadziłem przez niemal połowę dystansu. Jednak cwaniactwo i większe objeżdżenie Sama Ermolenki wzięło górę i ostatecznie wyprzedził mnie na trasie.
Podczas relacji telewizyjnej z tych zawodów kibice zobaczyli rozmowę z tobą. Podczas wywiadu mówiłeś krótko i na temat nie patrząc w ogóle w stronę kamery. Czy miałeś jakieś konkretne ustalenia co należy mówić?
- Polski Związek Motorowy i Główna Komisja Sportu Żużlowego nie dawali wytycznych co do wywiadów. Naciski na to szły z klubu, ponieważ Polonia był klubem milicyjnym. Raz w tygodniu prowadzone były tzw. "godziny wychowawcze", które przygotowywały nas do publicznych wystąpień. Chodziło o to, żeby w wywiadach nikogo nie obrażać. Oprócz zwrotów grzecznościowych należało również pomijać sprawy polityczne, żeby nie rzucić negatywnego światła na np. milicję.
W parze z osiągnięciami indywidualnymi szedł również sukces drużynowy. W 1986 roku Polonia Bydgoszcz zajęła drugie miejsce w rozgrywkach ligowych
- To był mój pierwszy drużynowy medal i o mały włos byłby złoty. Niestety przegraliśmy ostatni, decydujący mecz ze Stalą Gorzów. Porażka była tym bardziej bolesna, że jeździliśmy na własnym torze. W 15 biegu, który wystarczyło zremisować przegraliśmy 1 do 5. Nasze potknięcie wykorzystał rywal zza miedzy, Apator Toruń, który w ostatniej chwili wydarł nam ten tytuł. Jednak rok 1986 dał wyraźny sygnał, że drużyna z Bydgoszczy jest coraz mocniejsza. Z resztą w kolejnych dwóch latach Polonia sięgała po kolejne medale DMP. W 1987 roku zdobyliśmy kolejne srebro, tym razem za Unią Leszno, a rok później brąz.
Kibicom Polonii szczególnie mocno utkwił w pamięci mecz w Bydgoszczy z Unią Leszno w 1988 roku i zdarzenie z Janem Krzystyniakiem, który po przegranym wyścigu kopnął cię w kontuzjowaną nogę. Jak wspominasz tą sytuację?
- To był niezwykle trudny mecz. Jeździłem wtedy ze złamaną lewą nogą. Z tego powodu Wcześniej nie dopuszczono mnie do jednej z eliminacji światowych. Jednak w lidze nie miałem już żadnych przeciwwskazań do jazdy. Na szczęście była to lewa noga, która w trakcie jazdy nie jest żużlowcowi do niczego potrzebna. Unia Leszno, która zmontowała wtedy prawdziwy "dream team" była zdecydowanym faworytem. Ich siła tkwiła w trzech znakomitych żużlowcach, Romanie Jankowskim, Zenonie Kasprzaku i Janie Krzystyniaku. Ten ostatni był już bardzo doświadczonym żużlowcem, m.in. wicemistrzem Polski. W jednym z wyścigów startowałem w parze z Jackiem Gomólskim, właśnie przeciwko Krzystyniakowi. Gdybyśmy go zremisowali, Unia mogłaby wygrać całe spotkanie.
Czy przed tym wyścigiem ustalaliście z Gomólskim jakąś specjalną taktykę?
- Taktyka była ustalana przed każdym wyścigiem. Polonia stanowiła wtedy prawdziwy zespół. Jacek Gomólski mimo, że sam nie osiągnął dobrego wyniku, potrafił jechać drużynowo i ryzykował stratą swojej pozycji na rzecz wyniku drużyny. Wygrałem start, zamknąłem Krzystyniaka przy krawężniku i przejechałem pierwszy łuk najwolniej jak się dało. Na prostej również go zablokowałem i spowolniłem, dzięki czemu Gomólski wyszedł na prowadzenie i wyprzedził mnie o długość motocykla. Następnie cały wyścig uważałem na to, żeby nie dać się wyprzedzić. Jak trzeba było zamknąć go przy krawężniku to zamykałem, jak atakował mnie szeroko, to wynosiłem się na zewnątrz. Chwilami ocierałem się swoim przednim kołem o tylne koło Gomólskiego, po to, żeby piekielnie szybki Krzystyniak nie mógł nas wyprzedzić. A był na tyle szybki, że wystarczyło 5 cm. luzu i z pewnością wślizgnąłby się między nas. Po zakończeniu biegu zdenerwowany Leszczynianin podjechał i kopnął mnie w złamaną nogę. Pamiętam, że w tej chwili zrobiło mi się słabo i ciemno przed oczami, a ból był nie do zniesienia. Zjechałem do parkingu, odsiedziałem swoje, ból minął i szykowałem się do swojego następnego biegu.
Pod koniec lat osiemdziesiątych, dokładnie na przełomie 1989 i 1990 roku miałeś okazję startować w Australii...
- Zimą razem z Piotrem Świstem startowaliśmy w kilku turniejach towarzyskich w Australii. Okazuje się, że tam jeździ się na wszystkim i wszędzie (śmiech). Zawody to piknik rodzinny, który zaczyna się o godzinie 17, a kończy o 1 – 2 w nocy. Żużel jest tylko dodatkiem do różnych pokazów, parad i występów artystycznych. Odjeżdża się serie 4 wyścigów i na kolejne starty trzeba czekać około 30 minut.
Z ważniejszych osiągnięć indywidualnych należy jeszcze wspomnieć o zwycięstwie w turnieju o bardzo wdzięcznej nazwie - Puchar Pokoju i Przyjaźni
- Mimo śmieszności nazwy turniej ten umożliwiał juniorom z tzw. "demoludów" wybicie się i pokazanie szerszej publiczności. Jeździło się na wielu różnych torach, trzeba było odpowiednio przygotowywać motocykle, a obsada wcale nie była słaba. Nazwiska, takie jak Jan Holub, Georgij Petranov, Robert Nagy, czy Oleg Kurguskin nie były obce kibicom żużla nie tylko w Polsce.