25 maja 1966 roku ziemia w tym doświadczonym przez podboje wikingów i rzymian mieście musiała zatrząść się bardzo mocno, gdyż na świat w miejskim szpitalu przyszedł Andy Smith, człowiek, który rubasznym dowcipem czy szelmowskim uśmiechem na pyzatej twarzy potrafił rozruszać każdy żużlowy parking na świecie. "Foxy" (przydomek zyskał w sportowym światku od cwaniactwa na torze) zawsze imponował startami i upartą, często skuteczną jazda przy samym krawężniku. Smith na krótkich brytyjskich torach zdobył indywidualne wicemistrzostwo (1992) i trzykrotnie z rzędu mistrzostwo Anglii (1993-1995), lecz najbardziej znany jest z przyjęcia polskiego obywatelstwa umożliwiającego częste starty w naszym kraju oraz z niezapomnianych startów w turniejach Grand Prix Challenge.
Sprytny numer z przyjęciem polskiego obywatelstwa mający na celu obejście regulaminu polskich rozgrywek, który pozwalał na jednoczesne starty w meczu w jednej drużynie tylko dwóm obcokrajowcom zaowocował złotym krążkiem DMP na szyi "Pocket Rocketa". Smith nie był już wtedy na topie, wystartował zaledwie w dwóch meczach, a pierwsze skrzypce w drużynie Polonii Ludwik Piła grali Hans Nielsen, Jacek Gollob, Rafał Dobrucki i Jarosław Hampel. Największy jednak sentyment mają do niego kibice w Bydgoszczy, w której zaczynał przygodę z polskimi rozgrywkami i w której barwach odnosił swe największe sukcesy. Wychowanek Belle Vue Aces pojawił się nad Brdą w 1992 roku jako zawodnik, który w razie niedyspozycji Amerykanów - Sama Ermolenko lub Ricka Millera miał wskoczyć do podstawowego składu "Gryfów". Rzeczywistość przerosła jednak oczekiwania, ponieważ Andy wystartował w siedmiu meczach osiągając średnią biegową wynoszącą aż dwa i pół punktu na bieg. Dwanaście miesięcy później było jeszcze lepiej, bo Smith osiągnął swe rekordowe wyniki. Wygrał indywidualne mistrzostwa Anglii, w polskiej lidze wystartował zaledwie w sześciu meczach, ale gdy pojawiał się na torze rządził na nim i dzielił, osiągając średnia biegową wynosząca aż 2,75 punktu na wyścig. 29 sierpnia 1993 roku Smith stanął przed życiową szansą znalezienia się na podium IMŚ. Zawody na krótkim, bawarskim torze w Pocking zaczął jednak fatalnie, od ostatniego miejsca w swoim pierwszym wyścigu. Dobrze wiedział, że od początku trafił z ustawieniami motocykla, był wściekły na siebie, zacisnął zęby i w pozostałych czterech gonitwach zdobył dziesięć "oczek". Zajął czwarte miejsce i otarł się o podium światowego finału. Niewielu pamięta, że awansował do niego po zwycięskim wyścigu barażowym stoczonym z Brianem Kargerem w półfinale IMŚ rozegranym we włoskim Lonigo. Andrzej Kowalski, jak mawiają na niego do dzisiaj biało-czerwoni kibice był zawodnikiem ze światowej czołówki, lecz nigdy nie udowodnił tego startując jako pełnoprawny uczestnik cyklu Grand Prix w latach 1995-2002. Zaledwie dwa razy zajął szóste miejsce w pojedynczym turnieju organizowanym przez spółkę spod znaku BSI (Abensberg 1995 i Pocking 1998). Był jednak niesamowity w turniejach Grand Prix Challenge. Mógł wozić ogony i zawodzić angielskich kibiców przez cały sezon, lecz w tym turnieju, rok w rok walczył do upadłego i na świeżo przywiezionym sprzęcie od swojego niemieckiego tunera zawsze zajmował miejsca premiowane startami w elitarnym cyklu w kolejnym sezonie. Denerwował tym fanów na całym świecie, lecz taki był właśnie urok Smitha. Jak nikt potrafił zaskakiwać. Nie będąc faworytem wygrał w 1997 roku Memoriał im. Bronisława Idzikowskiego i Marka Czernego. Już jako weteran zdecydował się na starty w reaktywowanym drugoligowym klubie żużlowym z Warszawy, który wprowadził do pierwszej ligi. Później, nie zawahał się podpisać kontraktu z ekstraklasowymi drużynami z Torunia i Bydgoszczy. Nad Wisłą nigdzie na dobre nie zagrzał miejsca, startował także w Rzeszowie, Tarnowie, Lesznie i Gdańsku. W 2008 roku niespodziewanie zawarł "warszawski" kontrakt z Wrocławiem.
"Foxy" był żużlowym twardzielem, jego sportowa droga nie była usłana różami, nie omijały go liczne kontuzje. Na torze ścigał się nawet ze świeżo zaszytą tętnicą udową. Pamiętam, gdy w gorzowskim parku maszyn chował się z uśmiechem na ustach przed kibicami wśród motocykli i busów rozdając ucieszonym fanom zdjęcia z autografem. Smith traktował sport na luzie, tak też jeździł, choć gdy walka szła na całego potrafił włożyć rywala w "deski". Dziś, choć prowadzi firmę i sprzedaje wszystko co jest potrzebne do uprawiania żużla wcale się nie zmienił. Wszak, najłatwiej spotkać go w ogródku piwnym po zawodach Grand Prix, gdy w powietrzu czuć jeszcze zapach mieszanki spalonego oleju i metanolu. Nadal podąża za żużlową karawaną, by jak lis upolować kilka dolarów i później, szczególnie w Lesznie opowiadać nad kuflem złocistego napoju zwykłym śmiertelnikom sekrety żużlowego parku maszyn...