Mateusz Jach: "Fery"

Zdjęcie okładkowe artykułu:
zdjęcie autora artykułu

W najbliższy poniedziałek,30 maja o godzinie 16 na cmentarzu komunalnym Trate w Skofljici w Ljublanie odbędzie się pogrzeb jednego z najciekawszych żużlowców, który swoją jazdą cieszył kibiców w Polsce. Jeźdźca wszechstronnego,otwartego na drugiego człowieka, choć czasem bardzo wybuchowego.

W tym artykule dowiesz się o:

Sportowcy, szczególnie uprawiający sporty zimowe są dumą narodową Słowenii - niewielkiego kraju wciśniętego pomiędzy Włochy, Austrię i Chorwację. Państwa ludzi, którzy bardzo dobrze pamiętają czasy jugosłowiańskiej republiki i konfliktu bałkańskiego. Matej Ferjan z okien swojego rodzinnego domu w Ljubljanie nie mógł widzieć dumnego symbolu swojego niepodległego od 1991 roku kraju - alpejskiego szczytu Triglav. Mimo wszystko, uwidaczniające się od najmłodszych lat, zamiłowanie do sportu sprawiło, że postanowił zostać zawodowym narciarzem. Narciarstwo alpejskie, z sukcesami uprawiał przez dziewięć lat. Dopiero bardzo poważna kontuzja kolana przerwała jego dobrze zapowiadającą się karierę i starty w zimowym Pucharze Świata. Gdy po roku przerwy, czasu żmudnej rehabilitacji nie zdołał wrócić do swojej wysokiej formy postanowił zająć się czymś innym. Przypadkowy, przeczytany artykuł w gazecie i opowieści ojca, który w młodości dwa lub trzy lata próbował swoich sił na żużlowym owalu sprawiły, że Ferjan junior zameldował się na stadionie klubu AMTK Ljubljana i zaczął swoją motocyklową przygodę…

Trzeba przyznać, że jego ścieżka do wielkiego świata żużla nie była usłana różami. Doświadczenia i sportowej rutyny, niezbędnej do odniesienia sukcesów nabierał między innymi na torach w Lendavie, Gyuli, Krsko czy w Ljubljanie - ośrodkach sportu żużlowego, które do polskich, szwedzkich czy angielskich klubów dzieliła przepaść. Mimo wszystko, dzięki swojemu uporowi oraz predyspozycjom Ferjan nie popadł w południową przeciętność i został naprawdę dobrym żużlowcem. Jego wejściem w świat wielkiego speedway’a był finał IMŚJ rozgrywany w 1998 roku w Pile. Tam, zupełnie nieoczekiwanie, zdobywając dwanaście punktów, został drugim wicemistrzem świata juniorów. Medalistą, którego plecy oglądali wtedy między innymi: Nicki Pedersen, Lee Richardsson, Scott Nicholls czy Andreas Jonsson. To wtedy, nagle, z zawodnika anonimowego stał się sportowcem, o którego zaczęły zabiegać kluby praktycznie z całej Europy. Nieoczekiwany sukces nie zamącił mu w głowie. Żmudną pracą w warsztacie i licznymi startami, zdeterminowany dążył do celu. Jako zwycięzca Finału Kontynentalnego’ 2000 awansował do ściślej żużlowej elity - cyklu Grand Prix.

Mimo niekwestionowanego sukcesu nie zmienił się. Utrzymywał bardzo bliskie relacje z rodzicami i studiującą na Wyspach Brytyjskich siostrą. Startował w charakterystycznym stroju motocrossowym i cieszył się obecnością w stawce najlepszych zawodników świata. Uśmiechnięty, z kolczykiem w uchu, przez dwa lata ścigał się ramię w ramię z najlepszymi - Rickardssonem, Crumpem czy Gollobem. Stał się rozpoznawalny i doceniany w żużlowym światku. Był siłą napędową słoweńskiego żużla. To jego śladem szedł, dziś ceniony dużo bardziej Matej Zagar. Z czasem, gdy słoweńska federacja zaczęła stawiać i inwestować w jego młodszego, dzisiaj startującego w Gorzowie znajomego, Ferjan zaczął domagać się o swoje. Nie pozwolił sobie na rzucanie kłód pod nogi, po konflikcie w rodzimej federacji zaczął startować z węgierską licencją, z miejsca stając się liderem tamtejszej reprezentacji.

W Polsce Ferjan znalazł mnóstwo przychylnych sobie osób. To tutaj, tak naprawdę poczuł popularność i fenomen żużla. Choć stał się rozpoznawalny na ulicy, nigdy nie odmawiał wspólnego zdjęcia czy autografu. Doskonale mówił w naszym języku, identyfikował się z drużynami, w których jeździł. W swojej karierze zdołał wystartować z plastronem dziewięciu polskich klubów na piersi. Cieszył swoją jazdą kibiców w Grudziądzu, Zielonej Górze, Częstochowie, Opolu, Ostrowie, Krośnie, Gorzowie, Gnieźnie i Rzeszowie. Najbardziej zżył się z klubem Edwarda Jancarza, Zenona Plecha i Bogusława Nowaka. To w Gorzowie jeździł w pierwszej i w Ekstralidze. To tutaj, mimowolnie stał się bohaterem "afery korupcyjnej", kiedy to w 2007 roku nie przyjął propozycji odpuszczenia meczów finałowych przez ludzi związanych z Ostrowem i okazał się lojalny wobec swoich kibiców i pracodawców. Zamiast zawalić mecz, złożył doniesienie do prokuratury i poprowadził swój klub do awansu. Na decydujące mecze, rozgrywane pomiędzy Gorzowem, a Ostrowem przyjeżdżał w eskorcie firmy ochroniarskiej. Walnie przyczynił się do powrotu Stali do najwyższej klasy rozgrywkowej. To nad Wartą, znalazł przyjaciół i założył rodzinę. Tutaj, wraz z narzeczoną, prowadząc z powodzeniem salon masażu, inwestował zarobione na torze pieniądze.

"Fery" (pseudonim, który miał wyszywany na kewlarach, w których jeździł) był wszechstronny. Choć ściśle współpracował z tunerami, szczególnie z Antonem Nischlerem, sam był bardzo dobrym mechanikiem. Często, startując dzień po dniu po całej Europie, wspólnie z towarzyszącymi mu mechanikami przygotowywał swoje silniki niemal w biegu. Wymieniając krzywki czy korbowody zarywał noce w warsztacie. Lubił być cały czas w ruchu. Startował wszędzie gdzie się dało. Starty w lidze polskiej i szwedzkiej potrafił łączyć ze sportowymi obowiązkami na Węgrzech, w Niemczech czy w Słowenii. W 2008 roku ustanowił chyba swoisty rekord, kiedy w trakcie jednego sezonu startował w siedmiu klubach rozsianych na całym Starym Kontynencie. Nigdy nie odmawiał startów, wolał rywalizować w zawodach, niż samotnie jeździć z cieniem podczas treningów. Odnosił sukcesy nie tylko na zapełnionych stadionach, ale także podczas rozgrywek, na mniej znanych obiektach. Stawał na podium w prestiżowych turniejach (np. bydgoskie Kryterium Asów), ale także w tych mniej docenianych, jak Memoriał Jozefa Kampera w austriackim Natsbach czy niemieckim Auerhahnpokal w Teterow. Ciekawostką jest fakt, że w 2008 roku we francuskim Lamothe Landerron, wygrywając niemal wszystkie swoje wyścigi zdobył w pojedynczych zawodach rekordowe trzydzieści pięć punktów (!).

Jako żużlowy obieżyświat doskonale znał smak zwycięstwa i gorycz porażki. Doskonale pamiętam sytuację, gdy w Lublinie, z powodu przebitego koła w samochodzie, w parkingu stawił się dopiero podczas trzeciej serii startów. Jadąc z marszu, zupełnie niedopasowany stanowił tylko tło dla rywali. Po meczu na wykrzyczane zarzuty kibiców, którzy twierdzili, że nie po to jechali z Gorzowa sześćset kilometrów, by oglądać go z tyłu stawki, smutny wypalił, że na te zawody ze Słowenii jechał ich prawie tysiąc i mają być cicho. Innym razem, gdy w barwach Grudziądza przyjechał pierwszy raz po "aferze korupcyjnej" do Ostrowa, tłumaczył się, że nie chciał się niepotrzebnie denerwować i dlatego nie wyszedł do meczowej prezentacji. W Krośnie doskonale pamiętają mu wspaniały występ przeciwko opolskiemu Kolejarzowi, gdy będąc niekwestionowanym liderem drużyny, podczas meczu barażowego zdobył aż siedemnaście "oczek".

Obecny sezon nie zaczął się dla niego dobrze. Nie mogąc znaleźć sobie zatrudnienia w Polsce, dzięki przychylności trenera Chomskiego podpisał kontrakt warszawski w Gdańsku. Zmartwiony sporem sądowym o należne pieniądze z klubem z Gniezna, w obliczu braku angażu w Szwecji postawił na angielskie rozgrywki Premier League i starty dla Newcastle Diamonds. Wiosną znowu złapał wiatr w żagle – związał się umową rzeszowską Marmą i szwedzką Elit Vetlandą. Mając zaledwie trzydzieści cztery lata marzył jeszcze o sukcesach. Nie zdążył zrealizować wielu swoich planów związanych z dwójką swoich małych dzieci. Odszedł od nas niespodziewanie w nocy 22 maja…

Źródło artykułu:
Komentarze (0)