Robert Noga - Żużlowe podróże w czasie(14): Za buty lub po cenie złomu

Robert Noga wspomina komedię "Motodrama", która oddaje ducha PRL-owskiej epoki, w której nie tylko żużlowcy nie mieli łatwego życia.

W tym artykule dowiesz się o:

W komedii "Motodrama" z początku lat 70-tych, w której bohater grany przez Jacka Fedorowicza wciela się w mistrza różnych sportów motorowych (także żużla) jest kilka fantastycznych scen, które doskonale oddają ducha dawnej PRL-owskiej epoki. Działacz sportowy przyjmujący bohatera w poczet członków klubu informuje go na jakim stanowisku będzie nominalnie pracował i jakie finansowe przywileje go czekają. Praca była oczywiście "lipna", a mistrz motocykla mógł liczyć na: etat, startowe, ryczałt za dojazdy, ryczałt na sprzęt, diety, premie, dożywianie oraz co ciekawe, zwrot kosztów za utracone zarobki z tytułu pracy. To oczywiście może nieco przerysowany, ale oddający z grubsza tamtą rzeczywistość przykład, jak funkcjonował ówczesny polski sport. Także żużel.

Żużlowcy podpisując angaż do drużyny mogli liczyć na różne przywileje, kluby także dogadywały się pomiędzy sobą co do rekompensat za zawodników. Bywało poważnie, ale też śmiesznie lub całkiem groteskowo. Jak to zatem wyglądało, zanim speedway stał się "do bólu" profesjonalny? Dawniej kiedy żużlowiec zmieniał klub najczęściej zmieniał wraz z rodziną środowisko. Oczywiste jest, że wymagał więc otrzymania nowego mieszkania. Bardzo często zostawał też "pracownikiem" zakładu pracy - klubowego patrona albo w przypadku kiedy mieliśmy do czynienia np. z klubem gwardyjskim, stawał się, funkcjonariuszem milicji obywatelskiej. Pieniądze dziś zwane środkami na "przygotowanie do sezonu" wówczas nazywano środkami "na zagospodarowanie", bo sprzęt zawodnik najczęściej otrzymywał przecież od nowego klubu. Pisząc o transferze Floriana Kapały do Stali Rzeszów w 1958 roku wspomniałem o doniesieniach ówczesnej prasy o tym, co miał w zamian otrzymać. A więc nie tylko mieszkanie, ale także bezpłatny transport mebli do nowego "gniazda", samochód osobowy oraz… studia. Sam Florian Kapała przyznawał po latach, że ten ostatni punkt okazał się zwykłym "picem na wodę" mającym przekonać opinię publiczną co do zasadności przenosin z Rawicza do Rzeszowa. W końcu jak można było człowiekowi odmówić prawa do kształcenia! Niektórych zawodników ponosiła fantazja i miewali całkiem nietypowe marzenia. Maciej Korus za przejście do Wandy zażądał od działaczy krakowskiego klubu… ślubu na Wawelu! I chyba dostał. Nota bene o zdarzeniu tym wspomina się w jednej ze scen "Motodramy", mówi o tym prezes-cwaniaczek grany przez Jerzego Dobrowolskiego.

Bardzo ciekawe transakcje następowały pomiędzy klubami, ten który zawodnika pozyskiwał podejmował rozmaite zobowiązania wobec klubu z którego żużlowiec odchodził. Chcąc ukoić "łzy" po stracie swojej gwiazdy działacze domagali się od klubu, do którego gwiazda udawała się po lepszą przyszłość, oprócz pieniędzy na przykład deficytowych części, opon albo też całych motocykli. Szczególnie motocyklami płacono długie lata dosyć powszechnie. W latach 80-tych, za pozyskanych z Motoru Piotra Styczyńskiego i Janusza Łukasika do Unii Tarnów w odwrotną stronę, czyli do Lublina, pojechało 5 nowiutkich, jak spod przysłowiowej igły, kompletnych motocykli. Ot taka zapłata w naturze, która czasem miewała humorystyczne akcenty. W 1987 roku Piotr Żyto zmieniał barwy klubowe, z Gdańska przenosił się do opolskiego Kolejarza. W zamian na Wybrzeże przesłano między innymi kilka par… żużlowych butów, produkowanych wówczas przez zakłady obuwnicze w Krapkowicach. Bywały też umowy nietypowe. Jak wspomina dyrektor tarnowskiego klubu w latach 80-tych Andrzej Grzyb, Unia za transfer Bogusława Nowaka ze Stali w połowie lat 80-tych, zgodziła się wspomóc finansowo modernizację gorzowskiego stadionu, w tym celu przesyłając uzgodnioną kwotę. Czasem nowy pracodawca zawodnika zobowiązywał się odjechać z jego dotychczasowym zespołem mecze sparingowe lub opłacić koszty przedsezonowego zgrupowania. W pierwszej połowie lat 90-tych, a więc w początkowych latach po transformacji ustrojowej sytuację zmiany barw klubowych unormalnić miały tzw listy transferowe, ale szybko okazało się, że były to raczej listy pobożnych życzeń, z cenami często niczym z kosmosu jakich działacze żądali za zawodników, gdyby znalazł się inny klub pragnący wykorzystać ich talenty (to znaczy oczywiście zawodników, a nie działaczy). W tamtym czasie żużlowcy nadal bywali podwieszani pod lewe etaty, chociaż zaczęło już wtedy kiełkować zawodowstwo. Ale początki, jak to często bywa, okazywały się siermiężne. Lider pewnego klubu, który jako jeden z pierwszych w kraju próbował wdrożyć dzisiejsze normy zawodowstwa w żużlu otrzymywał pieniądze przedstawiając faktury za sprzedaż pracodawcy… miodu!

W razie kontroli właściciel klubu miał liczną rodzinę, więc miód, który jak powszechnie wiadomo jest bardzo zdrowy, miał kto zjeść. Na zakończenie jeszcze pewna anegdotka dotycząca transferu do Tarnowa Marcina Rempały, który żużlową licencję zdobył u boku startującego wówczas w rzeszowskiej Stali starszego brata Grzegorza. Otóż Grzegorz postanowił za ostatnie lata kariery wrócić do macierzystej Unii Tarnów, a wraz z nim, niejako w barterze rzeszowscy działacze oddali także bardzo młodego wówczas Marcina, który nękany kontuzjami nie rokował nadziei na udane występy na torach. Jak się miało okazać w Tarnowie mieli z Marcina kilka lat prawdziwej pociechy, a szczęśliwy z tego powodu nieżyjący już dyrygent tamtejszego żużla Szczepan Bukowski mówił, że najmłodszego z Rempałów wykupił z Rzeszowa po… cenie złomu. Dlaczego? Bo, jak żartował, zapłacono za niego mniej więcej tyle ile warte były metalowe śruby podtrzymujące jego połamane kości!

Robert Noga

Źródło artykułu: