Kariera jak roller coaster - II część rozmowy z Tomaszem Jędrzejakiem

W życiu raz bywa lepiej, raz gorzej. W sportowej karierze także, czego doświadcza dobitnie Tomasz Jędrzejak - indywidualny mistrz Polski, który po wielu wzlotach i upadkach, znalazł się na szczycie

W tym artykule dowiesz się o:

Maciej Kmiecik: Można powiedzieć, że finał IMP wygrałeś niespodziewanie czy wręcz sensacyjnie, ale jeśli ktoś prześledzi ten sezon, Ty naprawdę prezentujesz wysoką równą formę...

- Uważam, że ten sukces jest właśnie pochodną dobrej postawy w meczach ligowych. W tym sezonie mam średnią, jakiej jeszcze nigdy nie udało mi się osiągnąć w ekstralidze. To mówi samo za siebie. Zdobywam dużo punktów, szczególnie na torze we Wrocławiu, ale na wyjazdach też jestem skuteczny. Progresja moich wyników w tym roku jest widoczna. Jadąc na finał do Zielonej Góry wiedziałem, że stać mnie na dobry rezultat. Ten cały udany sezon napędzał mnie do sukcesu. Złoty medal nie wziął się znikąd.

Po tytuł sięgnąłeś dziewięć lat po debiucie w finale IMP w Bydgoszczy, gdzie zdobyłeś brązowy medal. Po drodze do złota było jednak kilka nieudanych finałów...

- Mówiłem już wielokrotnie, że moja kariera jest taka trochę jak roller coaster. Każdy, kto śledzi moją karierę, wie, że tak jest. Potrafię wygrywać z najlepszymi zawodnikami, mieć lepsze sezony, a później nie wiadomo skąd, jeżdżę słabiej. To jest moja wada. Najwyraźniej mam taką konstrukcję psychiki. Próbowałem to naprawiać i pracować nad tym. W tym roku jest dużo lepiej. Jest to bardzo uciążliwy mankament mojej konstrukcji psychicznej.

Czyli jesteś przekonany, że Twoje wahania formy to tylko kwestia psychiki?

- Bez dwóch zdań, tak. Pracowałem nad tym z różnymi specjalistami. Przynosiło to nawet efekty, ale później przestawało działać. Taki już jestem. Taki się urodziłem. Pracuję nad tym, ale nie zawsze to jest takie proste.

Ty jednak wykorzystałeś w tym sezonie szansę daną od losu. Odpadłeś w ćwierćfinale w Krakowie, ale na skutek szczęśliwego zbiegu okoliczności pojechałeś w półfinale, a w finale zostałeś mistrzem Polski...

- Po raz kolejny pokazuje to, że mam wielkie możliwości, ale czasami tego nie widać. W ćwierćfinale praktycznie odpadłem, ale ta faza rozgrywek zawsze była dla mnie najtrudniejsza. Kiedy zdobywałem brąz w 2003 roku o awans do półfinału jechałem wyścig dodatkowy z Januszem Ślączką. Później w finale stanąłem na podium.

Historia powtórzyła się w jeszcze bardziej niesamowitym wydaniu w tym sezonie...

- Dokładnie. Biorąc pod uwagę moje występy ligowe oraz samopoczucie, wiedziałem, że jeśli awansuję do półfinału, to wejdę także do finału. To się po prostu czuje, czy zawodnik jest w formie czy nie. Przypadkowo wygrać można jeden wyścig czy dwa, ale nie praktycznie pięć. To zwycięstwo w finale naprawdę nie wzięło się z przypadku.

A pamiętasz, co czułeś po tym ćwierćfinale w Krakowie, gdzie odpadłeś? Plułeś sobie w brodę, że w sumie w dobrym dla Ciebie sezonie zmarnowałeś szansę na finał?

- Byłem rozczarowany. Tamte zawody kompletnie mi się nie ułożyły z kilku względów. Na starcie miałem awarię silnika, co odebrało mi praktycznie pewne dwa punkty. Spowodowałem także upadek, co rzadko mi się zdarza, a akurat przytrafiło mi się w Krakowie. Wtedy był splot pechowych okoliczności, które ostatecznie przekształciły się w niesamowity sukces. O tym, co złe już nie pamiętam.

Największe sukcesy w karierze notowałeś na torze w Zielonej Górze. Dlaczego tamten obiekt tak Ci pasuje?

- Myślałem dużo o tym, z czego to wynika. Doszedłem do wniosku, że być może to pokłosie faktu, że dużo tam jeździłem jako junior, kiedy trener Jan Grabowski zabierał nas na tamtejszy obiekt na zawody młodzieżowe. Dużo było turniejów pomiędzy Ostrowem a Zieloną Górą i często tam jeździliśmy. Bywa tak, że ma się ulubione miejsca i tor w Zielonej Górze na pewno dla mnie do takich należy. Jest tak, że na danym torze wszystko sprzyja, że się dobrze na nim czuje. Notowałem tam różne występy ligowe, ale zazwyczaj trzymałem niezły poziom.

Komu dedykujesz swój sukces?

- Wszystkim, którzy przyczynili się do tego tytułu. Jest wiele osób, które podtrzymywały mnie na duchu i wspierały mnie, gdy nie szło. Na pierwszym miejscu zawsze jest rodzina. Ona to najbardziej czuje i przeżywa sukcesy, ale także porażki, które w mojej karierze były duże i bolesne. Wchodziły mi one w pięty niesamowicie. Świadomość, że wraca się do domu, do najbliższych jest bardzo ważna. Tutaj jest moja "twierdza", tutaj się regeneruję i mam ogromne wsparcie najbliższych. Dużo zawdzięczam także klubowi z Wrocławia. Mam tam wszystko, co potrzebuję i życzę sobie tylko, by to się nie zmieniło.

Źródło artykułu: