Przed Grand Prix Polski na Motoarenie odbyła się konferencja prasowa z udziałem Bruce'a Penhalla i Grega Hancocka. Obaj żużlowcy wspominali dawne lata i rozwój żużla w Wielkiej Brytanii oraz USA.
- Bardzo miło tutaj być. Rozmawiałem z przyjaciółmi, kiedy lecieliśmy do Warszawy w piątkowy wieczór. Było jakoś koło północy i nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem, w te wielkie świecące budynki. Zobaczyć te zmiany, jakie zaszły w Polsce, było dla mnie niesamowitym uczuciem. Wziąłem ze sobą mojego drugiego syna (Ryana - dop. red.) i tłumaczyłem mu, jak wiele się tutaj zmieniło i jaki jest to piękny kraj. Ostatni raz byłem tutaj 32 lata temu. Było to podczas Mistrzostw Świata Par w Chorzowie (rok 1981 - dop. red.). Wygrałem wtedy wspólnie z Bobby Schwartzem i było to pierwsze mistrzostwo par dla Ameryki. W Polsce byliśmy może ze dwa razy i widzieliśmy, że nie mieli wtedy silnej ligi. Oprócz Chorzowa byliśmy we Wrocławiu na Drużynowych Mistrzostwach Świata (srebro dla USA w 1980 roku - dop. red.). Żeby być mistrzem świata trzeba było w tamtych czasach jeździć w Wielkiej Brytanii i w latach 1978-1982 tam właśnie jeździłem - wspomina był amerykański żużlowiec.
Penhall zwrócił uwagę na to, jak duży trud obecnie wkładają zawodnicy w uprawianie sportu żużlowego. Kilkadziesiąt lat temu serce speedwaya była Wielka Brytania. Obecnie czarny sport jest rozwinięty w kilku państwach, a grupy ludzi dbają o jego dalszą ekspansję, bądź odrodzenie, np. w Ameryce. - Teraz żużlowcy jeżdżą z kraju do kraju, z Polski przez Szwecję aż do Danii. Mają naprawdę trudny terminarz. Za moich czasów większość podróży odbywała się po terenie brytyjskim - przypomniał były zawodnik klubu Cradley Heath.
Nie brakowało ckliwych wspomnień dotyczących młodziutkiego wtedy Hancocka, dla którego Bruce Penhall do idol i wzór do naśladowania. 56-latek nie widzi jednak powodów, by "Herbie" w jakiś sposób zawdzięczał mu swoje sukcesy. - Pamiętam, jak Greg był małym gościem i wspinał się po tych samych szczeblach, co ja. Był z niego taki duży dzieciak, a historia zatoczyła koło. Odszedłem dawno temu, a to, co osiągnął Greg przez te lata sprawia, że to dla mnie zaszczyt znać go i jego rodzinę. Nie miałem jednak na niego tak dużego wpływu, jak mówi. On sam doszedł do tego wszystkiego. Oglądał, słuchał i poszedł własną drogą. Zostanie mistrzem świata po raz drugi po 14 latach to coś niesamowitego. Mam 56 lat, a Greg Hancock jest dla mnie wciąż dzieckiem i jestem dumny z niego - przyznał Amerykanin.
Przez trzy dekady wiele się pozmieniało. USA miało swoje chwile chwały podczas ery Penhalla i spółki, a po odejściu Billy Hamilla na placu boju pozostał tylko Hancock. Wspomniany jednak Hamill wykonuje tytaniczną pracę z młodzieżą, którą pochwalił jego reprezentacyjny kolega. Jak z kolei wyglądał rozwój amerykańskich żużlowców na przełomie lat '70 i '80? - W Ameryce zaczynaliśmy na małych torach i jako dzieciak uważałem to za wielki żużel. To, co zobaczyłem w Anglii było czymś niezwykłym. W naszej narodowej drużynie panował niesamowity duch zespołu, który tworzyliśmy wspólnie z Kellym Moranem, Bobbym Schwartzem, Shawnem Moranem, Ricky Millerem i Lancem Kingiem. Zawodnicy w moich czasach, którzy podróżowali do Anglii, nie wyjeżdżali za chlebem, ale jeśli pragnęli być mistrzami świata to musieli jechać na Wyspy Brytyjskie. Dla mnie przejście z krótkich torów jak Costa Mesa na te dłuższe to było jak wejście w nowy świat - opowiadał złoty medalista Drużynowych Mistrzostw Świata z 1982 roku.
Największym sukcesem żużlowca, a później aktora, było oczywiście zdobycie dwóch tytułów indywidualnego mistrza świata. Pierwszy zdobył w Londynie na historycznym Wembley, by rok później obronić złoto na własnej ziemi, w Los Angeles. Nie był pierwszym, który tego dokonał, jednakże w powojennej historii żużla był pierwszym Amerykaninem, który został najlepszym jeźdźcem globu. W 1937 roku ta sztuka udała się Jackowi Milne. - Zdobycie mistrzostwa świata na Wembley w 1981 było spełnieniem marzeń. Wrażenia z tamtego stadionu są niewyobrażalne. 90 tysięcy ludzi krzyczących, wspierających zawodników i kochających żużel. Ameryka nie miała do tamtej pory mistrza świata, dlatego w następnym roku po raz pierwszy mistrzostwa zawitały poza Europę, do USA, do Los Angeles, do mojego domu. To było sporym wyzwaniem wygrać dwa razy z rzędu. Trzy miesiące przed finałem powstał pomysł, abym odszedł na emeryturę. To było moje kolejne marzenie: odejść jako mistrz świata. Przyrzekam, że leżałem w łóżku i myślałem, jak to będzie wygrać, trzymać trofeum i nigdy więcej nie jeździć. Było wtedy bardzo dużo mediów, ale ja byłem żużlowcem i zależało mi tylko na zwycięstwie, a ludzie wchodzili i mówili "Bruce, może zagrasz teraz scenkę?" - zakończył Bruce Penhall, który po zakończeniu kariery żużlowca w 1982 roku rozpoczął podbój sceny filmowej i wystąpił w czternastu produkcjach.
Jesteś kibicem "czarnego sportu"? Mamy dla Ciebie fanpage na Facebooku. Zapraszamy!