Młodym ludziom jego nazwisko może niewiele mówić, ale być może słyszeli co nie co o zespole, który odegrał znaczą rolę w historii polskiej muzyki, a który nazywał się Trubadurzy. Lichtman był (i jest nim nadal, bo zespół koncertuje, chociaż w składzie innym niż w latach 60-tych kiedy zaczynał swoją estradową działalność) jego perkusistą, wokalistą i po prostu tak zwanym dobrym duchem.
W minioną sobotę Marian Lichtman odkrył swoją nową pasję. Jakieś życiowe drogi przywiodły go bowiem z Danii, gdzie na stałe mieszka w stolicy Kopenhadze, do Lublina wraz z Hansem Nielsenem. Pretekst był oczywisty - mecz żużlowej reprezentacji Polski z ekipą Mistrzów Świata. I Lichtman wpadł po uszy. Jak twierdzi zakochał się w żużlu od pierwszego wejrzenia, stwierdził, że definitywnie porzuca piłkę nożną i czeka na wiosnę kiedy tylko zaczną się rozgrywki ligowe w Polsce i w Danii i jak tylko czas pozwoli będzie wpadał i tu i tam na żużlowe imprezy. I że w ogóle jest to sport super, a już nasz najlepszy jaki sobie można wyobrazić. Och i ach po prostu.
Ponieważ mieliśmy okazję trochę pogadać, a ja pochwaliłem się znajomością dokonań jego grupy spłynęła na mnie część Lichtmanowej mięty i otrzymałem od niego płytę z sympatyczną dedykacją. W zamian co nieco opowiedziałem mu o żużlu, ale na wszelki wypadek pominąłem różne nieprzyjemne szczegóły, bo po co sympatycznemu człowiekowi psuć wrażenie i leczyć go z zaraźliwego entuzjazmu?
Wokół meczu w Lublinie, wokół którego obracam się w dzisiejszym tekście, krążyli także członkowie popularnej grupy kabaretowej Ani Mru Mru Marcin Wójcik i Waldek Wilkołek. To też nasi ludzie. Marcina egzaminowałem nawet na scenie podczas żużlowego wieczoru ze znajomości żużla i wyobraźcie sobie facet wie, że w motocyklu żużlowym nie ma hamulców ani biegów! A także kto wygrał finał Indywidualnych Mistrzostw Polski w Lublinie w 1990 roku. A tak poważnie Marcin to też nasz człek i żaden tam nuworysz, bo na speedway chadzał jeszcze jako mały chłopiec za sprawą osobistego dziadka. Ostatnio krąży anegdota, że osławione kraty wokół toru na lubelskim stadionie zostały zdjęte dzięki interwencji członków Ani Mru Mru u komendanta miejscowej policji. Mieli podobno powiedzieć, że jak komendant nie zgodzi się na ich demontaż, to oni wypuszczą w Polskę skecz o miejscowej policji. Prawda, nieprawda, pożartować można, a najważniejszy jest efekt. Małpich krat nie ma.
Tak to środowisko żużlowe przenika się z kabaretowym, czasem się zastanawiam gdzie jest śmieszniej, przynajmniej ostatnio. Ale jak się okazuje można wyprodukować dziś fajne żużlowe widowisko, bez nerwów, kłótni, idiotyzmów i skakania sobie do gardeł, walkowerów i tak dalej. A wszystko to made in: Krzysztof Cugowski, Marek Kępa i Jerzy Kraśnicki czyli fundacja Best Speedway Promotion, która widowisko wymyśliła i zrealizowała. I myślę, że był to całkiem sympatyczny akcent zwariowanego sezonu, który nam się miłościwie kończy, a którego reperkusje będziemy jeszcze chyba dosyć długo odczuwali. Pomimo iż z powodów zdrowotnych zabrakło na starcie przynajmniej kilku zawodników, którzy dodaliby imprezie blasku: Tomasza Golloba, Chrisa Holdera, Emila Sajfutdinova czy, w ostatniej chwili także aktualnego mistrza świata Taia Woffindena.
A na zakończenie winien jeszcze jestem Czytelnikom wyjaśnienie tytułu felietonu. O co zatem chodzi z tym działaczem i Toruniem? Otóż w parku maszyn lubelskiego toru można było słyszeć taki oto dowcip. - Zaczynajmy szybko ten mecz, bo przyjedzie pewien działacz z Torunia i każe się zawodnikom spakować i jechać do domów - jak mawiają mądrzy socjologowie, jak lud z czegoś jest niezadowolony i wyraża oburzenie, to jest źle. Ale jak zaczyna się śmiać to jest jeszcze gorzej.
Robert Noga