Nie wystarczy kupić mistrzów - rozmowa z Markiem Cieślakiem, trenerem Grupy Azoty Unii Tarnów

- Niektórzy mają myślenie, że kupili mistrzów i reszta zrobi się sama. Nie ma jednak samograjów - mówi Marek Cieślak, który twierdzi, że podstawową do sukcesu w każdym zespole jest świetna atmosfera.

Jarosław Galewski: Jeden z prezesów powiedział mi ostatnio, że gdyby to pan prowadził Unibax Toruń, to sytuacja tej drużyny byłaby zupełnie inna, bo potrafiłby pan zbudować tam znakomitą atmosferę. Od innego działacza usłyszałem natomiast, że klimat w zespole nie ma znaczenia, bo dla zawodników liczy się kasa i za nią pójdą wszędzie na kolanach. Kto ma więcej racji?

Marek Cieślak: Atmosfera to podstawa wszystkiego. To nie są zwykłe banały, które powtarza wiele osób. Na klimat w zespole składa się współpraca pomiędzy zawodnikami - zarówno na torze jak i poza nim. Liczy się także spokój. Jeden nie może mieć pretensji do drugiego. Musi być zrozumienie. Atmosfera powoduje również, że każdy wie, co ma robić i nie trzeba do tego wielkiego gadania czy klepania frazesów. Wszyscy ciągną wózek w jedną stronę. Jeśli nawet komuś coś nie pójdzie, to nie powinno być tak, że reszta od razu na niego krzywo patrzy. Czasami trzeba pocieszyć i pomóc.

Ale wszyscy mówią, że dzisiejszy żużel to przede wszystkim pieniądze. Gdzie w tym wszystkim miejsce na wartości, o których pan mówi?

- W bardzo prosty sposób to panu wyjaśnię. Ta atmosfera, o którą pan pyta, to ucieczka w inny świat. Kiedy ją budujemy, to przestajemy myśleć o pieniądzach czy o tym, że klub "wisi" nam kasę. Czasy są takie a nie inne i takie sytuacje też się zdarzają. Wiele rzeczy trzeba potrafić zrozumieć. Moi chłopcy liczą kasę dopiero po meczu. Gdyby robili to przed pierwszym gwizdkiem, to oznaczałoby, że nic dobrego z tego nie wyjdzie. Atmosfery nie buduje się jednak tak po prostu.

[ad=rectangle]

W takim razie proszę powiedzieć, jak ten proces przebiega w pana zespole.

- Na pewno nie działa to tak, że przychodzimy i mówimy sobie: "panowie, teraz będziemy budować atmosferę". To złożony proces i działanie, które ma miejsce cały czas. Trener musi ufać zawodnikom, a oni chcieć jak najlepiej dla niego i drużyny. Pana ludzie, z którymi pan współpracuje, też muszą mieć zaufanie, że nie jest pan idiotą, tylko kimś, kto zna się na swoim fachu. Należy być też normalnym facetem, który działa na zdrowych zasadach. Czasami trzeba powiedzieć kilka ostrych, żołnierskich słów. Są też momenty, kiedy zawodnika warto pochwalić albo nawet przytulić. Samo życie. Doskonale wiem, że niektórzy mają myślenie, że kupili mistrzów i reszta zrobi się sama. Nie ma jednak samograjów. Takie podejście do tematu to wielki błąd. Do słabszej drużyny potrzebny jest bardzo dobry trener. Do lepszej również. W przypadku zespołu złożonego z samych wielkich nazwisk to już nie chodzi nawet o trenera. To musi być przywódca. Nie oszukujmy się, ja nie uczę zawodników, jak jeździć. Mam w drużynie doświadczonych ludzi, którzy zjedli zęby na tym, co robią. Prawda jest jednak taka, że czasami po radę przychodzą nawet ci wielcy mistrzowie. Na atmosferę pracuje się zresztą cały rok. Zaczyna się już zimą, kiedy jedzie się na narty. Zanim pan zadzwonił, umówiłem się z Vaculikiem i Przemkiem Pawlickim na rowery. Mamy zapieprzać solidnie przez kilka dni.

I im się chce z panem jeździć czy nie mają wyjścia?

- To nie jest zamierzone. Ja lubię się z nimi ścigać. Dotyczy to zarówno jazdy rowerem jak i na nartach. To są moje pasje. Wtedy zresztą nie gadamy o żużlu. Pościgamy się i jest fajnie. Chłopcy wtedy też widzą, że nie mają do czynienia z gościem, który popija piwo, a później przychodzi do klubu i czegoś od nich wymaga. Jestem trochę taki jak oni. Kiedyś jeździłem, a teraz bawię się w sport inaczej. Trzymam formę i niech mi pan wierzy - zawodnicy to doceniają.

A jak bierze pan ludzi do drużyny, to zastanawia się pan nad tym, czy się polubią? A może z wszystkich da się zbudować zgraną ekipę? 
-

Dobranie zawodników to podstawa. Charaktery muszą się zgadzać. Jeśli przyjdzie jednak do zespołu jeden "inny", to musi się dopasować i to też zadziała. Mówi się takiemu facetowi, że my działamy inaczej i jeśli chce być z nami, to musi postępować podobnie. Problem się wtedy rozwiązuje. Gorzej, jak ma pan dwóch lub trzech ludzi, którzy lubią coś wywrócić. Na pewno są zawodnicy, których bym do drużyny nie wziął.

Ale pan przecież uważa, że zrobiłby z Pedersena człowieka pracującego dla drużyny. W Lesznie jakoś do końca to nie wychodzi.

- Tam będzie problem, bo oni wchodzą mu przy każdej okazji w tyłek. Tymczasem sprawę należy postawić jasno. Nieważne, że Nicki jest wielkim mistrzem. Powinien się dopasować i koniec. Wie pan dlaczego walczyłem tak o Grega Hancocka? To jest świetny zawodnik, ale również znakomity człowiek. To moja prawa ręka. Wiele mi pomaga. On sam sporo gada z drużyną, oni go słuchają i robi się fajny klimat. Greg siedzi w tym wiele lat. Pamiętam mecz w Częstochowie dwa lata temu. Spadł deszcz, na drugi dzień były zawody. Gospodarze zgodzili się, żebym pomógł przy torze. Nawierzchnia "chodziła", ale ja zapewniałem, że będzie dobra. Przyszedł do mnie Greg i zapytał mnie, czy uważam, że na tym się da jechać. Zapewniłem go, że tak. On przekonał wtedy wszystkich, że skoro Marek tak mówi, to na pewno będzie w porządku. Wszyscy przyszli później po kilku biegach i przyznali mi rację. To jest właśnie to wzajemne zaufanie. Ale takich kwestii, które składają się na dobrą relację z zawodnikiem jest więcej. Jedna z nich to numery startowe. U mnie Greg jeździ z 12 albo 4.

Czyli zawodnicy obrażają się o numery startowe?

- Jasne, że tak. Jest wielu takich, którzy jak dostaną biały albo niebieski kask, to od razu obraza majestatu. Od strony taktycznej taka sytuacja jest ważna dla trenera. Greg nie ma z tym problemu. Pytam go o numer, a on mi odpowiada, że co to za różnica, przecież lubię jechać i z trzeciego i czwartego pola. Na początku zawodów lepiej jechać bliżej płotu. Później wszyscy tam przejeżdżają i robi się "kicha". Ale Greg to mądry facet, który rozumie takie rzeczy. Z drugiej strony jest Artiom Łaguta. On by mi może nic nie powiedział, gdybym postawił go na czwartym polu, ale nie czułby się pewnie. Trener musi to wiedzieć.

Na dobrą atmosferę w zespole stawiał pan od razu czy w pana pracy
trenerskiej przyszedł taki moment, kiedy zrozumiał pan, że to klucz do sukcesu?

- Kiedyś też byłem zawodnikiem i nie powiedziałbym, że Cieślak - żużlowiec był ideałem. Różnie ze mną było. Później zacząłem pracować i wiele nauczyło mnie życie. W nim ważna jest pokora. Swego czasu zabrałem się za ogrodnictwo i tyrałem jak wół. Czasami nawet po 24 godziny na dobę. Za swoją kasę fundowałem sobie dodatkowo ciężką robotę. Wtedy zszedłem do poziomu, że zacząłem szanować wszystko wokół. Niektórzy zawodnicy do dziś mają z tym problem. Mnie pokory nauczyło ogrodnictwo. 13 lat się tym zajmowałem i nie przesypiałem nawet wielu nocy. Książkę bym o tym napisał. Od tego czasu mam jednak szacunek do ludzi, którzy zapieprzają na co dzień. Z tego też wynika problem, że wielkim mistrzom trudno jest być znakomitymi trenerami. Takiemu facetowi, kiedy był zawodnikiem, wiele rzeczy łatwo przychodziło, bo był utalentowany. On później nie może zrozumieć, że jego podopieczny nie ma aż takiego talentu i musi w związku z tym ciężej pracować.

A wśród aktualnie jeżdżących zawodników mamy ludzi, którzy są materiałem na świetnych trenerów?

- Każdy ma w sobie jakiś talent. Pytanie tylko, czy uda się go odkryć. Trenerzy przechodzą różne drogi. Z jednej strony trzeba mieć wiedzę, ale to nie wystarczy. Bez zrozumienia potrzeb zawodnika wiele się nie ugra. Psychologia w sporcie jest ważna. Czasami też znakomity fachowiec może trafić do klubu, gdzie potrafią zniszczyć szkoleniowca albo na niego za mocno wpływać. Nie ma nic gorszego niż podejmowanie decyzji za trenera. Taki facet zanim się rozwinie, zdąży się skończyć.

Marek Cieślak uważa, że dobra atmosfera w zespole to podstawa do osiągania sukcesów
Marek Cieślak uważa, że dobra atmosfera w zespole to podstawa do osiągania sukcesów

A panu prezesi próbowali na siłę "kontraktować" zawodnika lub ustalać za pana skład?

- Powiem panu szczerze, że nie miałem takiej sytuacji. Byłem w sześciu klubach i raz wyprowadziłem nawet prezesa z parkingu na trybuny. Wziąłem go za ucho i wyszliśmy. Musiałem zmienić robotę, ale to uważałem za słuszne. Miejsce działacza jest na trybunach. Prezes jest szefem klubu i zawsze ma prawo oczekiwać ode mnie wyjaśnień dotyczących każdej decyzji. Tak samo moim obowiązkiem jest tłumaczenie się przed nim z wszystkiego, co robię. Jeśli on powie mi, że nie mam racji, to ja mogę wziąć to pod uwagę. Decyzja musi jednak należeć do trenera. Jeśli jednak prezes mi powie, że on ma ważny powód, by dany żużlowiec pojechał w meczu, to mnie w takim klubie już nie ma. Tak być nie może. Bardzo dobrze wspominam przykładowo pracę z Andrzejem Rusko. A przede mną w jego klubie było naprawdę wielu trenerów. Gdy zaprosił mnie do współpracy, zapytałem się po co to robi, skoro co trzy miesiące zmienia szkoleniowca. Tymczasem zostałem tam bardzo długo.

Mówił pan o swojej przyszłości dotyczącej reprezentacji. A jak długo chce pan być obecny w ligowym żużlu?

- Nie czuję się stary. Nie wybiegam za bardzo w przyszłość. Czuję się świetnie i zamierzam nadal pracować.

Jesteśmy na Facebooku. Dołącz do nas!

Źródło artykułu: