Czyli takich, którzy swoją aktywność zawodową ograniczyliby do prowadzenia zawodów żużlowych. Miałoby to poprawić zdecydowanie jakość prowadzenia zawodów. Redaktor Gapiński zadał sobie nawet wiele trudu (autentycznie chyle czoła) aby przeprowadzić symulacje kosztów potrzebnych do finansowego zabezpieczenia tego projektu, będąc, jak wynika z tekstu, orędownikiem nowych rozwiązań. Czytając z uwagą argumenty Damiana (nie muszę chyba kryć, że jesteśmy po imieniu), mam jednak pewne wątpliwości, którymi chciałbym się w tym miejscu podzielić. A myślę, że warto, bo propozycja jest wręcz rewolucyjna i oby jak uczy historia owa rewolucja nie zachciała zjeść własnych dzieci.
[ad=rectangle]
Przede wszystkim uważam, że liczba pięciu sędziów zawodowych, którzy mieliby obsługiwać mecze ekstraligi a w tygodniu być, przepraszam za sformułowanie wykorzystywana do prowadzenia innych imprez typu eliminacje IMP, MDMP, MIMP, MPPK, MMPPK, Złotego, Srebrnego, Brązowego Kasku i tak dalej, jest stanowczo zbyt mała. Takich arbitrów musiałoby być znacznie więcej. Bo życie przynosi różne niespodzianki i nie chodzi tutaj wyłącznie o choroby, czy wypadki losowe, które przecież zdarzają się nierzadko. A co z sytuacją, w której zawodowy sędzia popełniłby kardynalny błąd i trzeba by go zawiesić na jakiś czas? Bo rozumiem, że profesjonalizacja arbitrów nie wiązałaby się bynajmniej ze stanem kompletnej bezkarności? Poza tym zaproponowana przez redaktora Gapińskiego elitarna grupa trzymająca rękę na pulpicie nie tylko podczas meczów ekstraligi ale też większości imprez pozaligowych skazałaby całą, znacznie liczniejszą resztę na znaczne ograniczenie ich aktywności. Były już takie historie w polskim żużlu, że sędziowie prowadzili w sezonie 1-2 zawody żużlowe, co miało oczywisty wpływ na ich brak rutyny i doświadczenia, tak przecież w tej profesji istotnych. Trudno aby jednak było inaczej, skoro pod koniec lat 60-tych uprawnienia sędziowskie miało w Polsce około stu ludzi! Teraz powód byłby zgoła odmienny, ale wynik ten sam. Tak mi się wydaje.
W ogóle jednak zacznijmy od tego, że zabieramy się do problemu od niewłaściwej strony. Należałoby przede wszystkim zrobić dokładne rozpoznanie ilu sędziów zdecydowałoby się na to aby stać się arbitrami zawodowymi. To znaczy , porzucić, jak rozumiem, swoje dotychczasowe zawody, miejsca pracy, biznesy, bo do tego ta zmiana by się sprowadzała. I udać się na grząski grunt sędziowania zawodowego nie mając żadnej pewności ile czasu ten eksperyment potrwa, czy ktoś po roku-dwóch stwierdzi, że jednak nie wypalił i trzeba wrócić do stanu poprzedniego. Czy Tomasz Proszowski dla przykładu byłby w stanie zostawić aptekę, której jest współwłaścicielem, a Jerzy Najwer szkołę nauki jazdy? Ten istotny wątek podjął publicznie lubelski arbiter Piotr Lis. Nasuwa się tu także pytanie co robić z sędziami zawodowymi poza sezonem, czyli tak naprawdę przez pół roku. Mają się szkolić, jak sugeruje redaktor Gapiński? Niech się szkolą tylko, że nikt rozsądny nie będzie przecież im płacił normalnej miesięcznej pensji przez sześć miesięcy tylko za to, że się dokształcają!
Może więc warto na ten temat najpierw porozmawiać z samymi najbardziej zainteresowanymi, czyli arbitrami, bo może się okazać, że nasze idee, pomysły, pracochłonne obliczenia i rozważania nie mają sensu z powodu braku chętnych? Podobno Napoleon słuchał kiedyś jednego ze swoich generałów, który tłumaczył mu się z przyczyn przegranej bitwy. "Po pierwsze zabrakło nam armat - wyjaśniał ów generał - Po drugie... - Dziękuję - przerwał w tym momencie Napoleon - Po pierwsze w zupełności mi wystarczy".
Robert Noga
1. Nie można wychodzić z założenia, że chętni znajdą się tylko wśród obecnych sędziów.
2. Tak - pensję trzeba płacić przez cały sezon, bo na tym polega profesjonalizacja zaw Czytaj całość