Robert Noga - Moje Boje: Kasprzak show

To był z pewnością długi weekend Krzysztofa Kasprzaka, kto wie, czy nie najmilszy w jego trwającej już przecież dobre kilkanaście lat karierze.

W czwartek wieczorem stanął po raz pierwszy na najwyższym podium Indywidualnych Mistrzostw Polski. Wcześniej trzykrotnie był wicemistrzem i chyba już mu się te drugie miejsca znudziły. Wreszcie dopiął swego, w efekcie wraz z papą Zenonem na siodełku wjechali do historii polskiego speedwaya. Mało kto zauważył bowiem, że są pierwszą w jego dziejach rodzinną parą: ojciec-syn, która zdobyła indywidualne, seniorskie mistrzostwo naszego kraju.
[ad=rectangle]
Rozochocony Krzycho poszedł za ciosem i nie w sobotę w Rydze, jak planowano, ale w niedzielę w Daugavpils, jak wyszło, zwyciężył w Grand Prix Łotwy, wracając tym samym jako poważny gracz do rozgrywki o mistrzostwo świata. Czyli radości co niemiara w teamie z Leszna, aktualnie na liście płac gorzowskiej Stali. Brawo! Łotwy nie będzie z kolei miło wspominał Darcy Ward, który niepoważnym postępowaniem (nie po raz pierwszy niestety) pokazał, że do profesjonalizmu daleko mu jeszcze, że hej. Do dobrego wychowania niestety także. Co bowiem sądzić o zawodniku, który nie potrafi uszanować hymnu kraju, w którym regularnie startuje i godnie zarabia na życie i akurat wtedy kiedy go grają zamiast przez minutę stanąć na baczność, robi ćwiczenia rozgrzewające lub dowcipkuje z kolesiami stojącymi obok?

W takich sytuacjach człek z zadumą wspomina zmiecione wraz z upadkiem PRL-u funkcje działaczy do spraw wychowawczych, sprawowane chyba w każdym klubie. Myślę więc sobie, że dobrze byłoby, aby ktoś podał chłopu pomocną dłoń, chociaż to już przecież dorosły facet i jakoś pokierował w dobrą stronę. Żużel nie cierpi niestety na nadmiar wyrazistych, charakternych zawodników i nie może sobie pozwolić na stratę "Kangura". Bo, że jeździć potrafi aż miło, o tym wszyscy wiemy. Pogodowe perturbacje z Grand Prix Łotwy spowodowały problemy z hucznie zapowiadanymi indywidualnymi mistrzostwami ekstraligi, które w niedzielę miały się odbyć na torze w Tarnowie. W związku z przeniesieniem mistrzostw świata z soboty na niedzielę właśnie trzeba było niestety je odwołać.

W mieście generała Bema mają w tym roku pecha naprawdę olbrzymiego jeśli chodzi o organizację imprez. Najpierw mieliśmy aż trzy nieudane podejścia do finału Złotego Kasku. Finał zamiast w maju, a potem w lipcu odbędzie się pod koniec września. Oczywiście pod warunkiem, że pogoda tym razem się zlituje i pozwoli na jego rozegranie. W najbliższy czwartek 21 sierpnia na Stadionie w Mościcach miała się odbyć kolejna interesują impreza - finał Młodzieżowych Mistrzostw Polski Par Klubowych, po których kibice sporo sobie obiecywali, w końcu gospodarze z pewnością zaliczani byli do faworytów. Niestety, ponieważ dzień później organizatorzy finału Drużynowych Mistrzostw Świata Juniorów wyznaczali trening przed zawodami już w piątek, nasi kadrowicze mogliby z Tarnowa na niego nie zdążyć. Finał więc trzeba było odłożyć "ad acta".

Teraz nie odbyły się mistrzostwa ekstraligi, ostatnie informacje mówią, że mają się odbyć w piątek. Natłok imprez, zaległych jest taki, że biorąc pod uwagę jeszcze mecze ligowe: z Falubazem na zakończenie sezonu zasadniczego, a potem dwa w fazie play off, kibice chyba zamieszkają na stadionie. Wtedy to powiedzenie, że stadion to "drugi dom" w pełni się zmaterializuje. A tak poważnie, to sytuacja ta każe się zastanowić nad konstrukcją kalendarza, które pęcznieje do granic możliwości, bo imprez, szczególnie dla tych najlepszych systematycznie przybywa. Odwołanie jednych, czy drugich wywołuje w praktyce tak zwany efekt domina. Sprawa ta ma też swoje drugie dno. Nawet oddani fani półgębkiem na razie (głośno im nie wypada) narzekają, że zawodów zaczyna być za dużo. I coś w tym jest biorąc pod uwagę frekwencję na niektórych, wydawałoby się bardzo ważnych i interesujących zawodach. Czyżbyśmy zostali po prostu przekarmieni?

Robert Noga

Źródło artykułu: