Widziane z Rusi Czerwonej (23)

Człowiek - choćby i nie chciał grzeszyć pychą - będąc miłośnikiem sportu żużlowego uważał się zawsze za coś lepszego od nieszczęśników, przepadających za futbolem.

Dziś nie wiem, czy jeszcze długo da się żyć w takim przeświadczeniu... Futbol bowiem - cokolwiek by powiedzieć o przewodzącym jego strukturom prezesie: że piłkarz dobry, ale trener żaden, że autor idiotycznych zmian regulaminowych, że umoczony (jak wszyscy w tym środowisku, jak wszyscy…) w nieprawościach, że wielokrotnie w zawodowym życiu popadający w konflikt interesów, wynikający z łączenia funkcji biznesowych ze związkowymi - zaczyna górować nad naszym umiłowaniem.
[ad=rectangle]
Nie, nie chodzi o zasięgi, gdyż to oczywiste - porównajmy tylko liczbę klubów piłkarskich z mieszczącym się na jednej kartce maszynopisu wykazem impresariatów żużlowych: chodzi o poziom świadomości zarządców obu dyscyplin i umiejętność wywoływania pożądanych zjawisk. Chcieli piłkarze podnieść standardy szkolenia juniorów - to nie opowiadali, jak bardzo tego chcą, lecz zorganizowali rozgrywki Centralnej Ligi Juniorów. Zorganizowali i potrafią je prowadzić: wiadomo skądinąd, że centrala dotuje koszty podróży ekip na mecze. Chcieli nadać rozgrywkom o Puchar Polski odpowiednio wysoką rangę - to nie gadali, że tak trzeba, że nie wypada, aby poważne kluby wystawiały przypadkowe składy, złożone z dublerów, lecz znaleźli sponsora, skłonnego sfinansować interesujące nagrody, ustalili nienaruszalny termin oraz miejsce rozgrywania finału; i mają. Mecz - wydarzenie. Jeśli nawet jeszcze nie ideał, to coś dalece lepszego od bylejakości, jaką kibice byli raczeni przez lata.

Tak postępuje niemądry futbol, za który my - zwolennicy żużla - nie dalibyśmy pięciu groszy. Futbol, lokujący się na peryferiach światowych list rankingowych, pełny nieudaczników (zarówno sportowców jak i ich przełożonych: trenerów, menedżerów i działaczy), cuchnący od wieloletniego zepsucia, przeżerany rakiem bandyckiego kibolstwa, ze stadionami, może i wielkimi tudzież pięknymi, ale na pewno takimi, na które trudno zapraszać rodziny z dziećmi. To futbol. A żużel?

Żużel, o czym wszyscy dobrze wiedzą, staje się - coraz powszechniej tak postrzeganym - pośmiewiskiem. Finał finałów najmocniejszych rozgrywek świata, z którego dezerteruje klub, o ironio - wychowawca jednej z najważniejszych person ligowego biznesu. Remisy meczowe: na co dzień padające rzadko, ale dziwnie bez problemu pojawiające się wtedy, gdy satysfakcjonują obydwu rywali. Awarie wszystkiego, co można sobie wyobrazić: traktorów z szynami do równania nawierzchni, polewaczek, ostatnio nawet oświetlenia toru. Za każdym razem, rzecz jasna, dzieje się tak na skutek działania siły wyższej; nie chcem, ale muszem, co zrobić, że słońce świeci... A do tego degradacja znaczenia niemal już wszystkich imprez: mistrzostw Polski, eliminacji do mistrzostw świata, turniejów o kaski trojakiej barwy.

Piłkarze, gorszący się na spadek znaczenia Pucharu Polski, wymyślili dwa nieskomplikowane ruchy - poważne nagrody oraz podniesienie prestiżu - a czy można liczyć, że żużlowcy wezmą z nich przykład? E, tam: u nas stosowana jest inna zagrywka - po co rywalizować o awanse, skoro łatwiej, milej i weselej jest rozdawać nominacje? O tak, pod tym względem bijemy cały świat na głowę: maluczko, a wszystkie tytuły będziemy przyznawać. Wszak chętnych do wejścia w skład kompanii, rozdzielającej dobra i splendory, nie brakuje...

Naprawdę, zaczynam zazdrościć fanom piłki. Bo na co nie spojrzeć - tam wygląda to lepiej. Owszem, cała Polska śmieje się z futbolowego wytrycha pod nazwą "polska myśl szkoleniowa", ale czy śmiać się możemy także my, ci od żużla? Polska nie polska, potęga nie potęga, ale coś tam jest. Futboliści narzekają na przykład na lokalizację najważniejszej szkoły trenerskiej - że trzeba dojeżdżać do niej na prowincję, do Białej Podlaskiej - a na co możemy narzekać my? Toć u nas nawet osławionych, wyśmiewanych kursokonferencji im. Antoniego Piechniczka nie ma; u nas króluje nos (zwany przez niektórych speców fachowo "kichawą"), doświadczenia zawodnicze sprzed lat - i tyle; w rzadkich przypadkach naukowa podbudowa ze studiów wyższych, ale zwieńczanych bynajmniej nie specjalizacją żużlową, bo takiej przecież brak.

A może w kwestiach technicznych mamy się czym pochwalić? W końcu mechaników - i to cenionych, zatrudnianych przez czołówkę światową - u nas wielu. Ale czy jest z tego jakaś korzyść? Jakieś dzielenie się wiedzą, przekazywanie doświadczeń, szkolenie następców dzisiejszych majstrów? Jasne: żartuję. Mamy wolny rynek, wyścig szczurów; nikt nikomu nie zdradzi własnych patentów, bo to oddawanie żywej gotówki... Tylko że to samo wypraktykował futbol: wielkie kluby też dzierżą swoje tajemnice, wielcy trenerzy swoje tricki i sposobiki, ale przecież dzielą się nimi, jeżdżą z wykładami po czwartych i piątych światach, opowiadają - co i jak.

Chełpimy się, że oglądamy na co dzień najmocniejszą ligę świata. Zgoda, nie mam argumentów aby twierdzić, iż jest inaczej - ale pozwalam sobie postawić pytanie: dlaczego jest najmocniejsza? Odpowiedź nie nastręcza trudności: startują w niej bowiem wszyscy liczący się w sporcie żużlowym. Tylko z jakiego powodu? Bo udział w polskich rozgrywkach jest dla tych tuzów nobilitacją? Bo nieobecność w Polsce powoduje, że świat o nich mógłby zapomnieć? Bo tytuły, zdobywane miedzy Odrą a Bugiem, cieszą się wyjątkowym prestiżem?

Bądźmy poważni... Najlepsi podpisują kontrakty z naszymi impresariatami wyłącznie z powodów finansowych, innymi słowy dlatego, iż nigdzie na świecie nie ma tylu jeleni, sypiących forsę bez opamiętania! Choć i to niekoniecznie: każdy dobrze zna przypadki, kiedy zapisy w umowach okazywały się poniewczasie pustosłowiem. No i jeszcze jeden baranek do kierdla: w innych dyscyplinach - futbolu diabelnego nie wyłączając, niestety – istnienie klubu (a tak! W innych dyscyplinach istnieją kluby, a nie tępe impresariaty, jak w ojczyźnie naszej!) ma na celu zarabianie pieniędzy, a nader lukratywne zarobki gwiazd pochłaniają jedynie część wygenerowanych (za przeproszeniem) przychodów. Jak jest u nas -  wiadomo zbyt powszechnie, by to rozwijać. Nasze impresariaty wiszą u rozmaitych klamek i skamlą o łaskę szefów, z sobie tylko znanych powodów wykładających forsę. A może nie jest tak?

Wszystko, co powyżej, wypisałem z tzw. głębi rozeźlonego serca. I do rozważenia przez ludzi myślących. Tumanom uprzejmie - acz wyniośle - wyjaśniam, że nie jest rzeczą dziennikarza aspirować do stanowiska, pozwalającego na zmienianie patologii w normalność. Więc jeśli komuś zachce się pluć na niżej podpisanego, że krytykuje, wytyka idiotyzmy, sugeruje powrót na właściwy kierunek - niechże się pohamuje przed żałosnym komunikatem: "Może byś sam spróbował!". To nie moja rola, nie mój biznes; zbyt lubię dziennikarzować, abym miał rezygnować ze wszystkiego, co 30-letnią pracą osiągnąłem, na rzecz pretendowania do funkcji zarządcy bądź współzarządcy głównej komisji wiadomo czego. Moja rola - ograniczoną profesją, zapewniającą mi chleb - to rola whistleblowera; niestety, tu nie da się uniknąć zapożyczeń od współczesnej łaciny, czyli angielszczyzny, tym bardziej, że nie wymyśliliśmy celnego odpowiednika dla tego terminu. Ja sygnalizuję niedobre zjawiska i staram się bić na alarm. Najczęściej - czego mam bolesną świadomość - bezskutecznie.

Kłującej w oczy prawdy, że piękny sport schodzi na psy i degeneruje się, nie są w stanie pojąć (czemu nie dziwota: toć nie tylko ja, ale przecież i oni są trąceni zębem pychy oraz zadufania) etatowi przywódcy naszego stada, ale że odrzucają ją nawet i tzw. ludzie normalni, łożący na ten sport kupowaniem biletów na mecze? To niezrozumiałe; ale furda: przywykłem.

Co nie zmienia faktu, iż zaczynam zazdrościć przaśnym, prostym i niekoniecznie mądrym miłośnikom piłki nożnej. Maluczko bowiem, a zepchną nasz piękny i fascynujący żużel do kąta. Tylko kto będzie się w tym kącie wstydził?

Waldemar Bałda

Źródło artykułu: