Spojrzenie z zachodu (31): Potrzebni nam wychowankowie?

Czy we współczesnym żużlu istotną rolę odgrywają wychowankowie? Czy sukces w postaci mistrzowskiego tytułu można kupić, jeśli ma się na ten cel odpowiednie środki?

Maciej Noskowicz
Maciej Noskowicz
Takie oto pytania - być może niezbyt odkrywcze - przykuły moją uwagę w okresie transferowej karuzeli, która oficjalnie jeszcze się nie rozpoczęła, ale przecież wiadomo, że trwa w najlepsze. Łakome kąski na szczupłym polskim rynku pożądane są przez prezesów niczym złoto, choć kasa w większości klubów pusta. A z pustego Salomon przecież nie naleje, a tym bardziej zarządca któregokolwiek ekstraligowego zespołu.
Miało być jednak o wychowankach. W sporcie zawodowym, w którym rządzi pieniądz, nie powinno być miejsca na żadne sentymenty. Zgoda. Zawodnik podpisuje z klubem kontrakt po to, by zdobywać jak najwięcej punktów. Nie ma znaczenia, czy jest urodzono w miejscu pracy czy kilkaset kilometrów dalej. Tak sobie myślę, że to nie do końca tak jest. Sport - a w tym wypadku żużel - nie umiera! Bo nawet często niereformowalne umysły polskich prezesów zrozumiały, że w drużynie mieć swoich to rzecz święta. Nawet jeśli ten swój jest trochę jak rozbrykany i niesforny brzdąc, który nie jest prymusem i nie przynosi samych piątek ze szkoły. Jemu pozwala się na więcej, bo jest swój.

W Gorzowie cieszą się, że jest z nimi Zmarzlik. W Lesznie mają swoich Pawlickich. W Tarnowie na siłę chcą zatrzymać Kołodzieja, W Zielonej Górze mają swoich Protasiewicza i Dudka, a walczą o swojego Walaska. W Toruniu chuchają i dmuchają na Pawła Przedpełskiego, we Wrocławiu cieszą się, że jest z nimi ich Maciej Janowski… Wystarczy? Rodzi się pytanie, dlaczego tak się dzieje, że nawet w pogoni za wynikiem i zwycięstwami często za wszelką cenę warto mieć wychowanego na swoich śmieciach żużlowca? Myślę, że tę prawidłowość zrozumieli już prezesi polskich klubów. Rozumieją to, bo takie jest zapotrzebowanie głównego sponsora czyli kibiców. I tu kolejne pytanie: dlaczego zakochanych w speedwayu fanów bardziej ucieszy trójka młokosa z miejscowego klubu niż rzemieślnika, który jeździ w myśl zasady "dziś tu, jutro tam, a pojutrze jeszcze gdzie indziej". Dlaczego kibice chcą także mieć swoich?

Wydaje się, że jest to spowodowane trochę tęsknotą za żużlem, który już nie wróci. Może był przaśny, nie tak kolorowy, ale był bliżej zwykłego Kowalskiego. W poszczególnych drużynach jeździli sami swoi - często kumple ze wspólnego podwórka lub szkoły. Każdy z każdym się znał - to tworzyło pewne fundamenty jednej rodziny. Klub i zawodnicy byli z kibicami bliżej niż dziś, mimo że nie było przecież żadnego marketingu, socjotechniki, Internetu i innych dobrodziejstw współczesnego świata. Z początkiem lat 90-tych także żużel doświadczył procesu w postaci otwarcia granic na obcokrajowców. Wraz z nim weszło do żużla pełną gębą zawodowstwo. Romantyczny żużel z wychowankami się skończył i już miał już nie wrócić. A jednak! Wciąż chcemy mieć swoich.

Wychowanek zawsze będzie inaczej traktowany przez kibiców. Z jednej strony ma poprzeczkę postawioną wyżej niż reszta kolegów jeśli chodzi o wartość emocjonalną i odgrywaną rolę w drużynie. Musi lub przynajmniej powinien wykreować obraz gościa, któremu zależy bardziej na wyniku swojej ukochanej drużyny niż pozostałym. Dobrze by było, gdyby manifestował swoją miłość do klubu i unaoczniał pochodzenie. "Patrzcie! Jestem stąd, z waszego miasta. Mi zależy tak samo jak wam" - można by usłyszeć z ust niejednego wychowanka. Przez to takiemu żużlowcowi nawet wobec słabszej postawy kibic jest w stanie wybaczyć więcej niż najemnikowi. Bo przecież to swój.

Dziś taki "rodzaj żużlowców" - jak już wspominałem odszedł do lamusa. Ostały się właściwie dwa wyjątki w ekstralidze. W Lesznie od zawsze jest Damian Baliński, a w Toruniu Adrian Miedziński. Pozostali zmieniali kluby częściej lub rzadziej. Często jednak po wędrówce - i jest już taka grupa dość liczna - wracają do macierzystego ośrodka. Ci "zmieniający" pracodawców szukają azylu i bezpieczeństwa, trochę jak ciepła domowego właśnie. Nawet jeśli mieli kilka klubów w swoim CV zrozumieli, że warto utożsamiać się z lokalną społecznością i środowiskiem. Po kilku latach startów w danych klubie "nie-wychowanek" chce podkreślić przywiązanie do klubu wchodząc już w retorykę wychowanka. "Jest mi tu tak dobrze. Chciałbym jeździć tu do końca" lub "Czuję się jak u siebie w domu" albo jeszcze romantyczniej. "Ten klub to mój dom. Czuje się, jakbym tu jeździł od zawsze" Proste marketingowe chwyty stosowane pewnie nieświadomie przez niektórych żużlowców (wsłuchajcie się w to, co mówią wasi ulubieńcy przy okazji podpisywania lub przedłużania kontraktów) budują obraz zawodnika, dla którego mamona jest tylko przy okazji wartością samą w sobie. Liczy się dane miasto i korzenie.

Z przymrużeniem oka patrzę na takie chwyty wychowanków i "nie-wychowanków", którzy chcą kupić miejscowych i przekonać ich o "byciu swoim". Mimo lekkiej hipokryzji uważam, że sport ma jednak jakąś wartość, jeśli wierzymy w naszych. Nawet jeśli to wiara naiwna i często pozbawiona podstaw. Tak więc wychowankowie! Na start. Bądźcie przy swoich klubach jak najdłużej! Dzięki temu budujecie tożsamość własnych ośrodków i pośrednio nie dajecie im zginąć! Przecież w historii często nie tak odległej bywały już próby tworzenia "dream-teamów" w oparciu tylko o najemników. I co? Często takie próby skazane były na pożarcie, mimo że na papierze kadra drużyny prezentowała się idealnie. Nie jest przypadkowym fakt, że zespól złożony ze "swojaków" może zaoferować więcej kibicowi. A ten, nawet jeśli wynik nie będzie satysfakcjonujący, pójdzie za swoją drużyną w ogień. Bo to będzie jego drużyna i jego zawodnicy…

Maciej Noskowicz
Polskie Radio Zachód / Program Pierwszy polskiego Radia

KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×