Jeździłem długo potem - rozmowa z Bronisławem Klimowiczem, byłym żużlowcem i trenerem

Bronisław Klimowicz to były żużlowiec KS ROW Rybnik w latach 1976-93 oraz CemWap Opole w 1994 roku. Był ostatnim trenerem zespołu legendarnego ROW-u w 1993 roku. Z Klimowiczem rozmawialiśmy o problemach rybnickiego żużla.

Stefan Smołka: Panie Bronisławie, kiedy pan zamierza powrócić do rybnickiego żużla? Źle się dzieje, jak widać. Może więc pan, wspierając klub swoim bogatym doświadczeniem, choćby jako menedżer, znalazłby receptę na kryzys w Rybniku? Był pan już kiedyś trenerem, ma pan za sobą bogatą karierę, no... i papiery - odpowiednie kwalifikacje.

Bronisław Klimowicz: Rzeczywiście coś jest nie tak. Przepadają kolejne zmarnowane talenty w Rybniku. Za dużo tego marnotrawstwa. Ale mnie już to nie bawi, a ponieważ jestem od tego wszystkiego daleko, to też nie wiem co jest prawdziwą przyczyną, i nie mogę się wypowiadać kategorycznie. Jak jest, to akurat widać, ale dlaczego - tego nie wiem, mogę się tylko domyślać. Mirek (Korbel) jest moim kolegą z toru, jest tam najbliżej, on wie lepiej co się dzieje. Wiem tylko, że trener powinien być twardy, tak w stosunku do zawodników, jak i działaczy, bo praktycznie on jeden odpowiada za wynik drużyny. Działacze powinni słuchać trenera, tak jest prawidłowo, a nie odwrotnie.

Nie wierzę, że żużel przestał pana interesować. Przecież to było prawie 20 lat ścigania na torze, sukcesy medalowe z drużyną klubową, trochę indywidualnych zdobyczy.

- Za długo trwała moja kariera. Dziś wiem, że miałem skończyć wcześniej, przynajmniej o kilka lat. Ale ciężko to tak widzieć w trakcie kariery. Każdy ma swoje plany sportowe, ambicje. Będąc jeszcze zawodnikiem, miałem już swoją firmę, ale siłą rzeczy nie byłem w stanie angażować się tak samo w oba pola działalności. Firma czekała na lepsze dni, na poświecenie jej większej ilości czasu. Dopiero po zakończeniu kariery i rezygnacji z pracy w klubie mogłem zająć się firmą. Przez sport straciłem kilka ważnych lat w biznesie.

Pana rówieśnicy, koledzy z reprezentacji: Roman Jankowski i Andrzej Huszcza dalej funkcjonują w klubach, Roman jest trenerem Unii Tarnów, a "Niezatapialny" Andrzej szkoli młodzież. Tymczasem Pana wywiało na dobre z dyscypliny. Dlaczego?

- Jak wspomniałem startowałem za długo, bo w trakcie kariery całkiem inaczej się myśli, grają ambicje, człowiek świata nie widzi poza sportem, poza ściganiem, poza żużlem. Pod koniec dostałem propozycję poprowadzenia drużyny. Spróbowałem. Były konflikty, nie za bardzo szło się dogadać z zarządem. Uważam, że to zarząd klubu powinien wsłuchiwać się w życzenia i wypełniać wolę trenera, przynajmniej w kwestiach personalnych, sprzętowych, szkolenia, nie mówiąc o taktyce na mecz, czy wreszcie przygotowaniu toru. Jak tego nie ma, to ambitny trener powinien odejść. A wracając do dawnych czasów, mnie się nie udało, nie dogadałem się, w efekcie nie było wyniku, więc ustąpiłem. Dziś wiem, że w tamtej atmosferze nie byłem w stanie nic zrobić. Nie żałuję, że odszedłem. Wyleczono mnie ze sportu, jak widać na lata.

Nie żal panu?

- Oczywiście, że trochę żal, ale jak w życiu, podczas kariery, tak i teraz, zawsze byłem człowiekiem praktycznym, mocno stąpającym po ziemi. Wiedziałem, że sam sobie muszę wykuwać swój los, że na nikogo lepiej nie liczyć, choć sojusznicy są oczywiście potrzebni zawsze i wszędzie. Kariery sportowej trochę mi żal, bo mogło być inaczej. Tym się żyje jeszcze długo potem. Ja się ścigałem, wygrywałem i przegrywałem na torze jeszcze przez długie lata po karierze. Ile ja biegów jeszcze zaliczyłem, ile zwycięstw, owacji pełnych trybun, ale też porażek, gwizdów? To było głęboko w psychice, budziłem się zlany potem. A najbardziej żal mi tych zwycięstw, których nie było, bo umknęły w ostatniej chwili sprzed nosa.

Ma Pan coś konkretnego na myśli?

- Chodzi o finał MPPK roku 1985. Byłem w życiowej formie, wszystko mi wychodziło, w lidze i nie tylko, świetnie dopasowane motocykle. Nic, tylko siadać i wygrywać. No i stało się! Poszło o tor przed finałem krajowym par. Piotrek Pyszny domagał się toru przyczepnego, ja wolałem twardy. Powiedziałem kategorycznie, że na kopie nie startuję i koniec. - Nie, to nie - usłyszałem w odpowiedzi. Dziś wiem, że to był mój błąd, że mogłem ustąpić, bo byłem tylko zwykłym zawodnikiem. Bardzo jednak żałuję, że nikt z klubu nie przyszedł do mnie, nie wytłumaczył młodemu, że upór nic nie daje. Nikt się nie zwrócił do mnie, nawet żaden z kolegów - zawodników nie odezwał się słowem, ale to już wiadomo: konkurencja w drużynie - buntując się robiłem miejsce innemu. Dziś wiem, że straciłem ja, stracił ówczesny ROW i chyba straciła polska reprezentacja. Była wtedy taka obietnica ze strony GKSŻ i PZM, że kto wygra finał MPPK na rybnickim torze, ten startuje w światowym finale MŚP Rybnik’85. Była wielka szansa, bo Pyszny, jadąc w parze z Antkiem Skupniem, okazał się najlepszym żużlowcem finału MPPK, a ja wtedy byłem od niego wcale nie gorszy. Zgarnęlibyśmy - bez godki - złoto finału krajowego, a w światowej rozgrywce też chyba wypadlibyśmy lepiej od dość przypadkowej polskiej pary: Huszcza - Dzikowski, która zajęła ostatnie miejsce. Dziś żałuję swojego uporu.

Pamiętam, jak dziś, ten fatalny, deszczowy finał, o którego kulisach nie powiedziano jeszcze, widać, całej prawdy. A to wydaje się ważne - ku przestrodze. Pamiętam za to żałosną klęskę Polaków. Co ciekawe, przyznaje się pan do błędu! To się ceni!

- Oczywiście, to był mój błąd młodości. Obserwuję takie postawy i dzisiaj, ale uważam jednak, że młody, jak to młody, ma prawo być zbuntowany, niepokorny. Cała sprawa polega chyba na odpowiednim indywidualnym podejściu do młodego człowieka. To przeważnie jest trudne, ale od tego wiele zależy, jak sam na sobie się przekonałem. Może to teraz w Rybniku też szwankuje, poza oczywistym brakiem kasy. A potem też jedno z drugiego wynika.

No, to kiedy się pan bierze za ten upadający rybnicki żużel. To pana pokolenie jest teraz na topie.

- Nie ma mnie w tym i nie planuję wejścia w temat. Za dużo mam na co dzień na głowie, już mi wystarczy tych stresów. Zresztą nikt mnie nie zaprasza, wszyscy czują się ważni, niezastąpieni. Na chleb trzeba zarabiać. Łatwo nie jest. Czy to się nie odbije na zdrowiu? A ile nam tego życia zostało? W tych warunkach raczej nie widzę dla siebie miejsca w rybnickim klubie żużlowym.

Aczkolwiek szkoda, panie Bronku! W nadziei na zmianę nastawienia chcę podziękować za tę krótką, ale pouczającą wymianę zdań.

- Również dziękuję i serdecznie pozdrawiam wszystkich kibiców.

Bronisław Klimowicz

(zdjęcie z prywatnych zbiorów)

Komentarze (0)