Półtora okrążenia (30): Minimalne budżety i poręczenia prezesów ratunkiem dla Ekstraligi

- W Ekstralidze powinny funkcjonować minimalne budżety, fundusz gwarancyjny, a ludzie, którzy stoją na czele klubów, muszą odpowiadać własnym majątkiem - pisze w swoim felietonie Marta Półtorak.

Minimalne budżety i poręczenia prezesów ratunkiem dla Ekstraligi

Każdy widzi, jak wygląda sytuacja niektórych klubów przed początkiem procesu licencyjnego. Bardzo źle jest między innymi w Zielonej Górze i Rzeszowie, ale problemów nie brakuje także w niższych klasach rozgrywkowych. To potwierdza tylko moją wcześniejszą opinię, że polityka finansowa, którą prowadzą PZM, Ekstraliga i same kluby nie jest najlepsza. Czas prosperity w żużlu minął, odszedł do lamusa, a niektórzy działają tak samo jak wtedy. Firmy nie wydają już tak chętnie pieniędzy na marketing sportowy. Czas poszukać mechanizmów, które byłyby dla polskiego żużla odpowiednie, a więc tańsze. Optymalizacja wydatków w wielu przypadkach leży. Nadal wygrywa chęć bycia na fali. Prezesi niektórych klubów nie potrafią właściwie dbać o coś, za co odpowiadają. Te długi nie biorą się przecież z dnia na dzień.

Zmiany w żużlu muszą pójść odgórnie. Należy zacząć od realnej oceny budżetów klubów, które mają startować w Ekstralidze. One powinny zostać określone na minimalnym poziomie. Ale na tym nie należy skończyć, bo przecież każdy może coś zadeklarować. Ważne jest sprawdzenie na podstawie podpisanych umów, jaka jest szansa na realizację budżetu. To musi zrobić podmiot zarządzający. Nie można wymagać od kogoś, że będzie mieć na koncie pieniądze na cały rok. Gwarancja na podstawie zawartych umów sponsorskich jednak już wystarczy. Jest jeszcze jeden mechanizm, który powinien poprawić sytuację. Prezesi lub ludzie, którzy stoją na czele klubów, powinni osobiście ręczyć za wszystko własnym majątkiem. Tak jest przecież w każdej spółce, więc nie rozumiem, czemu inaczej działamy w Ekstralidze. Owszem, można określić, że odpowiadać będzie jedna osoba lub cały zarząd. To bez znaczenia, ale niech ktoś ręczy za ten minimalny budżet. Wiara w pieniądze, którą mają prezesi, musi z czegoś wynikać.

Jestem zatem za określeniem jasnych wymagań finansowych, ale od razu chcę zaznaczyć, że nie jest to równoznaczne z zamykaniem Ekstraligi. Awans na torze i stawianie wymogów klubom powinny iść ze sobą w parze. Rywalizacja, której częścią są spadki i awanse, jest znacznie bardziej ciekawa. Zamykanie pozbawi nas emocji sportowych. Nie możemy zresztą robić czegoś dla Ekstraligi kosztem niższych klas rozgrywkowych. O co wtedy pojadą kluby w Nice PLŻ? Uważam, że pewne mechanizmy należy połączyć. Tak samo jak pierwszą ligę z drugą, bo za chwilę okaże się, że brakuje drużyn. Coś między ligami musi się dziać, jeśli nie chcemy pozbawić kibiców atrakcyjności. Dwie ligi są optymalne, bo ta niższa będzie miejscem, gdzie każdy będzie mógł "odetchnąć" finansowo i tworzyć widowiska za znacznie mniejsze pieniądze. A droga do powrotu do elitarnego grona nie będzie też wcale długa i wyboista.

Uważam, że przez zamknięcie ligi zabijemy też rywalizację w Ekstralidze. Zespoły z górnej czwórki pojadą o medale. A co z pozostałymi ekipami? Widowisko musi czemuś służyć, walka o coś jest istotą rywalizacji sportowej.

A wracając do sytuacji finansowej klubów. Zaproponowałam minimalne budżety szacowane na podstawie podpisanych umów i poręczenia własnym majątkiem ze strony prezesów. Uważam, że do rozważenia jest także stworzenie funduszu gwarancyjnego. Ekstraliga otrzymuje pieniądze od sponsorów i część z nich może należy odłożyć. One byłyby uruchamiane w sytuacjach kryzysowych. Klub brałby pieniądze z tej puli, musiałby je oddać w dłuższej perspektywie i byłby przy tym degradowany do niższej ligi za to, że narobił długów. Ale nikt nie zostałby bez środków wynikających z umów, które zawarł. To jest zbiorowe budowanie odpowiedzialności finansowej całej ligi.

Przez 11 lat byłam związana z klubem z Rzeszowa. Takie pojęcia jak dług czy problem finansowy w naszym słowniku nie funkcjonowały. A mogły. Stworzenie dream-teamu bez pokrycia to żadna sztuka. Trudną sytuację PGE Stali Rzeszów przewidywałam. Wiele osób przed startem sezonu cieszyło się, że nie będzie mnie w żużlu. Ale nie mam teraz żadnej satysfakcji, jestem za bardzo związana z tym klubem. Czuję natomiast wielki żal, smutek i złość. Przez ponad dekadę tworzyłam tu pewną markę. Zgadzam się, że sportowo bywało różnie, co wiele osób mi zarzucało. Wiele razy dziwiłam się, że zawodnicy podpisują wirtualne kontrakty i podnosiłam ten problem. Ktoś mógł powiedzieć, że przecież każdy miał prawo i mojego klubu ten problem nie dotyczył. To nie jest jednak do końca prawda. Nie podpisywaliśmy porozumień z żużlowcami ani wirtualnych umów i przez to niektórych jeźdźców u nas nie było. To nie była równa walka i równy rynek. Wygrywały na nim obietnice.

Chciałabym, żeby teraz, w obliczu trudnej sytuacji finansowej klubów, wiele osób, które zarzucało mi ciągłą krytykę mechanizmów w polskim żużlu, jeszcze raz zagłębiło się w to, co miałam do powiedzenia. Wiele razy słyszałam, że przepłacam kontrakty. Co innego wynikało jednak z faktów. Zawsze mierzyliśmy siły na zamiary. Gdybym działała nieodpowiedzialnie, to w Rzeszowie jeździłoby 10 najlepszych zawodników. Zawsze z tyłu głowy mieliśmy jednak wiarygodność finansową, która była wartością najwyższą. A cała moja krytyka brała się później z tego, że w dyscyplinie brakowało i nadal brakuje mechanizmów, które do niej prowadzą.

Marta Półtorak

Źródło artykułu: