WP SportoweFakty: W jednej z ostatnich rozmów powiedział pan, że jest człowiekiem spełnionym. Po co zatem panu ten senat?
Władysław Komarnicki: Wiele osób zadaje mi to samo pytanie. Chciałem poznać pracę senatu od środka. Chcę pokazać troszeczkę inne oblicze senatora. Normalnego faceta, nie bufona i człowieka, który nosił liderowi swojej partii teczkę i dzięki temu dostał się do senatu, ale człowieka, który całe swoje życie ciężko pracował i szedł prostą drogą. Całe swoje życie mówiłem prawdę i jestem dumny z tego co robiłem. Dwukrotnie zostałem doceniony przez społeczeństwo. Najpierw w wyborach samorządowych, po których udowodniłem, że można dać coś więcej od siebie. Drugi raz w wyborach do senatu. Na jesieni swojego życia chcę zmienić oblicze senatora.
Zdaje pan sobie sprawę, że nie tylko senat, ale cały polski parlament ma złą opinię. Po raz kolejny przypomina się pańską przeszłość PZPR. Czy po tym co osiągnął pan w żużlu warto wchodzić do polityki?
- Ludzie, którzy nic nie osiągnęli w życiu mają wielką łatwość oceniania innych osób. Mnie ocenili wyborcy. Dwukrotnie miałem bardzo dobry wynik. Nigdy nie ukrywałem swojej przynależności do PZPR. Nawet w mojej biografii ten fakt został zaznaczony. Nie zrobiłem jednak w swoim życiu niczego, czego musiałbym się teraz wstydzić. Liczę, że uda mi się przekonać swoich wyborców, że dokonali właściwego wyboru. Proszę zwrócić uwagę, że miałem znamienitych konkurentów, doświadczonych w świecie polityki. Dlatego jestem to winien swoim wyborcom i obiecuję, że ich nie zawiodę.
Od przedstawicieli danego środowiska wchodzących do parlamentu zawsze oczekuje się, że zrobią coś, czym będą się mogli w tym środowisku pochwalić. Czy ma pan jakiś pomysł na poprawę pozycji żużla?
- Oprócz mnie ze środowiska żużlowego w senacie zasiedli Robert Dowhan i Przemysław Termiński. Przyznam szczerze, że jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Cieszy mnie fakt, że siedzę obok pana Termińskiego, bo lubię mądrych i młodych ludzi. Wierzę, że wspólnie z tym człowiekiem jestem w stanie coś dla żużla zrobić. Póki co pokazaliśmy, że stać nas na zrobienie czegoś dobrego dla żużla. Pan Termiński ma podobne spojrzenie na żużel jak ja. Po zakończeniu kadencji obecnego senatu nie będę się chwalił tym, ile miałem posiedzeń poszczególnych komisji, tylko co realnie udało się zrobić dla moich wyborców. Mam taki charakter, że zawsze coś po sobie zostawiam. Stali zostawiłem stadion, którego budowy byłem inicjatorem. Tak samo będzie z senatem. Będę chciał coś po sobie zostawić.
Czy żegna się pan już na stałe z żużlem?
- Nie. Póki co żegnam się jedynie z czytelnikami serwisu WP SportoweFakty. Z racji obowiązków nie będę miał już możliwości typowania spotkań. Żałuję, bo ceniłem sobie tę współpracę. Nie wycofuję się jednak z żużla. Zostaję także przy Stali Gorzów, której nigdy nie opuściłem. Na ile mogę, na tyle pomagam. Nie będę się jednak mieszał w zarządzanie klubem. Nigdy tego nie robiłem i nie będę robił. Zarządzanie z tylnego siedzenia kończy się źle. Aczkolwiek umówiłem się z prezesem Zmorą, że jak będzie potrzebował pomocy, to zawsze może na mnie liczyć.
Prezes Zmora skorzystał już z takiej możliwości?
- Rozmawiamy ze sobą bardzo często. To osoba, do której mam zaufanie. Był u mnie dyrektorem klubu, później członkiem zarządu, aż wreszcie został wybrany prezesem. Można zatem powiedzieć, że zostawiłem po sobie godnego następcę. I tutaj trzeba sobie szczerze powiedzieć, że błędem innych prezesów było to, że nie postąpili podobnie. Stal rozwija się pięknie i w sezonie 2016 będzie ponownie biła się o medale.
Ale Stal ma też swoje problemy. Klub posiada zadłużenie, które musi spłacać przy pomocy kredytu.
- Kredyt jest brany od dziewięciu lat. Z ekonomicznego punktu widzenia to normalne. Nie ma klubu w Polsce, który nie wspomagałby się kredytami. To jest za drogi sport. Musimy dążyć do tego, aby płacić tyle, ile płaci się w Szwecji. Wtedy stać nas będzie nawet na dziesięć klubów w Ekstralidze. Na Ekstraligę, która jest obecnie, nas nie stać. Zapewne zada pan pytanie, dlaczego sam płaciłem. Ano dlatego, że nikt nie wybaczyłby od razu spadku do I ligi.
Mam pytanie, ale inne. Pan wcześniej krytykował Ekstraligę za niektóre jej działania, czy zaniechania. Od jakiegoś czasu jest pan jednak członkiem rady nadzorczej spółki i ma wpływ na to, co się w niej dzieje. Jakie złożył pan wnioski, które miały służyć poprawie kondycji polskiego żużla?
- Nadal będę członkiem rady nadzorczej Ekstraligi. Zrzekłem się wynagrodzenia za swoją pracę w senacie. Nic nie stoi zatem na przeszkodzie, abym nadal piastował to stanowisko. Jeżeli chodzi o moje działania, to wielokrotnie na spotkaniach Rady Nadzorczej mówiłem to, co pojawiało się także w mediach. Główne postulaty to ograniczenie płac zawodników. W Szwecji i Anglii prezesi potrafili się w tym zakresie dogadać. Z praktyki wiem, że w Polsce jest to niemożliwe. Rozmowy między prezesami nic nie dadzą.
Czyli co? Poddaje się pan?
- Absolutnie. Nadal płacimy za dużo, ale jest pewien postęp. Według mojej oceny kluby płacą w tej chwili 20 procent mniej, niż miało to miejsce w historii. Ale nadal największe zagrożenie dla budżetu stanowią zawodnicy. Prezesi w większości przypadków nie pobierają pensji. Pozostałe koszty funkcjonowania klubu mieszczą się również w pewnych ramach. Natomiast zarobku zawodnika przed sezonem nie da się policzyć. Kiedy zdobywa 20 procent punktów więcej niż zakładaliśmy, to punktowo dla drużyny jest to dobre, ale dla finansów tragedia. Do tego kontuzja w sytuacji, gdy zawodnik dostał już pieniądze za podpis pod kontraktem i katastrofa budżetu gotowa.
Zatem jak można pomóc środowisku żużlowemu?
- Zapisałem się do połączonej komisji edukacji i sportu. Na każdym posiedzeniu będę przypominał, że nie mamy jako kraj drugiej takiej dyscypliny, która każdego roku może pochwalić się sukcesami. Mamy wiele medali mistrzostw świata i mistrzostw świata juniorów. To musi zostać dostrzeżone i musi zacząć przekładać się również na odpowiednie wsparcie ze strony państwa.
W środowisku żużlowym trudno było o porozumienie na linii Władysław Komarnicki - Robert Dowhan. Czy senat złagodzi obyczaje i dopuszcza pan możliwość współpracy?
- Każdy z nas pracuje na swoje nazwisko, ale jeżeli będzie potrzeba i konieczność wspólnego działania dla sportu żużlowego, to jestem gotowy do pomocy.
Siłą rzeczy na żużel będzie miał pan teraz mniej czasu. Które chwile z przeszłości zapadną panu najbardziej w pamięci?
- Przede wszystkim awans Stali do Ekstraligi. To było dla mnie ogromne wydarzenie. Kolejne to brązowy medal w Toruniu zdobyty po wielu latach przerwy. No i oczywiście moment, gdy zostałem zaproszony na środek stadionu do fetowania tytułu mistrzowskiego Stali. To były piękne chwile, ale też nie zapomnę o tym, jak nasz kapitan, Tomasz Gollob, został mistrzem świata.
Z kapitanem też wiąże się dość niechlubna historia związana z meczem w Zielonej Górze. Czy ta historia w jakiś sposób wpłynęła na późniejsze relacje?
- Na szczęście nie. Zorganizowałem kolację pożegnalną kiedy Tomek zdecydował się zmienić klub. Próbowałem wówczas przeprosić Tomka za swoją wypowiedź. Przerwał i powiedział, że miałem rację, bo on jako kapitan i lider drużyny nie zrobił tego, co do niego należało. Pamiętam jak dzisiaj, że zrezygnował wówczas z pieniędzy za zdobyte w tym meczu punkty. Dodał, że nie muszę go przepraszać. Mimo to zarówno Tomka, jak i inne osoby, które w jakiś sposób poczuły się urażone przepraszam i mam nadzieję, że zostanę przez nich zapamiętany z dobrej strony.
Rozmawiał Damian Gapiński
Władysław Komarnicki: Chcę coś zostawić po sobie
Władysław Komarnicki jako jeden z trzech przedstawicieli środowiska żużlowego został wybrany do senatu. Dlaczego zdecydował się na taki ruch? Czy to oznacza jego ostateczny rozbrat z żużlem?