WP SportoweFakty: Niedawno dopiero rozpoczął się okres transferowy, ale Stal Gorzów już wcześniej skompletowała skład. Jak pan oceni te zmiany w zespole?
Jerzy Synowiec: Zmiany były potrzebne w gorzowskim zespole, ponieważ utrzymanie ubiegłorocznego składu było na tyle ryzykowne, że o mały włos nie spadliśmy z ligi, gdyby nie postawa Bartka Zmarzlika, niezwykle konsekwentna przez cały sezon, w postaci bardzo wysokiej formy. Był problem z Gapińskim, Świderskim i innymi zawodnikami. Wymiana na Jepsena Jensena i Przemka Pawlickiego powinna poprawić sytuację, aczkolwiek obydwaj ci zawodnicy w zeszłym sezonie prezentowali bardzo nierówną dyspozycję. Oprócz bardzo dobrych występów zdarzały im się wpadki rzędu jednego punktu. To znaczy, że nie są pewni, nie mają ustabilizowanej formy. Jeśli w Stali ją ustabilizują na jakimś przyzwoitym poziomie, bo i Przemysław Pawlicki potrafił jechać równo, i Michael Jepsen Jensen również, to Stal - przy wysokiej formie naszych juniorów - będzie bardzo silnym zespołem, który powalczy o play-offy. Gdyby tak się nie stało, to może być gorzej, ponieważ liga będzie bardziej wyrównana niż w tym roku. Generalnie oceniam te transfery pozytywnie, ale bez zachwytu. Ani Przemysław Pawlicki, ani Michael Jepsen Jensen nie należą do moich ulubionych zawodników, żebym widział w nich jakiś ogromny potencjał.
Jakie pana zdaniem były przyczyny słabej formy gorzowskich żużlowców? Czy te problemy mogły mieć jakiś związek z sytuacją klubu czy po prostu było to załamanie formy?
- Jeżeli chodzi o część zawodników, to oni nigdy nie prezentowali wysokiej formy, która by ich kwalifikowała do Ekstraligi. Myślę tutaj o Świderskim, Gapińskim, Sundstroemie. Ich kresem możliwości jest w zasadzie I liga. Mnie to wcale nie dziwiło, że jeździli źle, bo to były za wysokie progi. Jeżeli chodzi o Kasprzaka, to tutaj problem wynika z jego osobowości. Z równym powodzeniem może się to przerodzić w poprawę formy w przyszłym sezonie albo w kontynuację tego, co było. Zdaje się, że on nie poukładał swojego życia. Nie wie, co jest ważne. Jest niedojrzałym człowiekiem. Wielu ludzi wie, o co chodzi. To jest tak, że dużo się o tym mówi, ale to nie wypływa. Jak coś się dzieje, to nagle się okazuje, jak w przypadku Piotra Pawlickiego, że wszyscy wiedzą, jaki to człowiek rozrywkowy, rozrabia i ma sprawy. W przypadku Krzysztofa Kasprzaka te jego występy internetowe pokazują, że nie wyrósł z krótkich spodenek.
Stal Gorzów rozliczyła się z zawodnikami i wygląda na to, że nie ma kłopotów z finansami. Cały czas trzeba jednak pamiętać o kredycie. Jak pan widzi sytuację finansową klubu?
- Stal nie jest na pewno ani gorsza ani lepsza od wszystkich klubów żużlowych, których sytuacja jest bardzo niedobra. Była, jest i wszystko wskazuje na to, że doprowadzi to do generalnego krachu i upadku żużla w Polsce. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Kiedyś problemy miał jeden klub, dwa, potem cztery, a dzisiaj mają je dokładnie wszyscy. Tyle tylko, że niektórzy to skrzętnie ukrywają i im się to udaje, a niektórzy dochodzą do ściany i muszą wszystko powiedzieć wprost. Kto by pomyślał, że w połowie sezonu, przy stabilnej pani Marcie Półtorak, solidnym, dosyć poukładanym klubie, nagle się okazuje, że nikt nikomu za nic nie płaci i trzeba rozwiązać klub. Nikt tego nie wiedział. Podobnie jest u innych. Zielona Góra miała dwa miliony złotych długu i o mało nie upadła, gdyby nie wyciągnięto pomocnej dłoni. Gorzów też ma długi wielomilionowe, ale gwarantowane przez miasto, co oznacza, że nawet w przypadku kryzysu będzie miał kto pokryć te długi. Dzięki temu są w lepszej sytuacji. To nie zmienia jednak faktu, że problemy finansowe są i to jest bardzo smutne. Od prawie 20 lat kluby nie potrafią się porozumieć, co do wspólnej polityki finansowej.
Był pan prezesem Stali Gorzów w latach 1991-1996. Jak to wtedy wyglądało?
- To była prosta sprawa. Budżet wynosił kilkaset tysięcy złotych rocznie. Wprawdzie te pieniądze były wtedy więcej warte niż dzisiaj, ale jednak w Polsce nie było takiej gigantycznej inflacji, żeby nie można było tych kwot porównywać. Mimo to jeździł u nas mistrz świata Gary Havelock, Billy Hamill, Tony Rickardsson, Jason Crump. Te pieniądze wystarczyły, by jeździli tu tacy ludzie. Gdyby teraz te pieniądze - załóżmy - potroić, to też powinno wystarczyć, żeby żużel odbywał się na bardzo wysokim poziomie. Kiedy kończyłem przygodę z żużlem i w 2001 roku prezesem był Les Gondor, to budżet po raz pierwszy przekroczył milion złotych. Wtedy w klubie pracowały trzy osoby, zawodnicy do pomocy mieli co najwyżej po jednym mechaniku i ścigali się. To było równie emocjonujące, jak dzisiaj. Teraz żużel oszalał. Nie ma dochodów z telewizji, poważnego sponsora, bilety to jest jakiś ułamek klubowego budżetu, a w parkingu trudno nogę zmieścić, ponieważ przy każdym żużlowcu kręci się przynajmniej kilku pomagierów, w klubach pracuje po kilkudziesięciu ludzi, zawody obsługuje cała masa zbędnych komisarzy i rozmaitych speców od wszystkiego plus ochrona. To oczywiście tworzy ogromne koszty. Żużel nie tworzy dochodów, ale wydatki. To od lat nie daje się zbilansować. Poszło to w kierunku szaleństwa. Okazuje się, że obecnie klub ot tak może wisieć jednemu zawodnikowi milion, półtora po jednym sezonie. To są rzeczy niewyobrażalne. Długi wobec Hancocka to coś, czym ja, jako prezes, dysponowałem na całoroczny budżet.
Po czyjej stronie leży wina takiego stanu rzeczy?
- Moim zdaniem składają się na to trzy elementy. Po pierwsze, władze polskiego żużla. Przeczytałem wywiad z szefem PZM-otu, panem Andrzejem Witkowskim, który mówił, że w I i II lidze trzeba poluzować wymogi finansowe, bo te kluby znikną. Krótko mówiąc, to można to przełożyć następująco na język potoczny: pozwalajmy klubom kraść, ale nie za dużo i nie za mocno. Albo inaczej: pozwalajmy oszukiwać zawodników, tylko trochę z umiarem, żeby nie było tego widać. Tak być nie może. Po drugie, na pewno winni są szefowie klubów, którzy nie potrafią się porozumieć co do wspólnej polityki finansowej. Takie próby były już za Gondora, że wszyscy prezesi się spotykali. Kiedyś w Gorzowie o mało nie doszło do podpisania dokumentów. Był nawet notariusz. Kluby zobowiązywały się do płacenia tyle i tyle, limity były takie i nie wolno ich przekraczać pod groźbą kary. Mieliśmy podpisywać weksle. Po kilkunastu latach to się nadal nie zmaterializowało. Po trzecie, pazerność zawodników jest absolutnie niebywała. Oni są jak piranie albo gorzej. Potrafią zagryźć klub i nie popuścić. Niech wszystko się topi, ale ja swój milion lub dwa za sezon muszę dostać. To jest absurd. Zawodnicy mogą jeździć za wielokrotnie mniejsze pieniądze i też im się to będzie opłacało, a przy okazji żużel będzie żył. Tak jednak doprowadzą do upadku całej dyscypliny, jako jeden z elementów. Nie żądają przecież czegoś, czego nie mogą dostać, bo ostatecznie przyciśnięte do ściany kluby płacą.
Żużlowców może bronić fakt, że koszty inwestycji w sprzęt wzrosły...
- Pewno tak, ale na przestrzeni ostatnich lat nie urosły one dziesięć czy dwadzieścia razy. To niemożliwe. Zatrudnia się cały tłum zbędnych zawodników. Antal Kocso - zawodnik, który jeździł w Stali, był lubiany przez kibiców i przyjeżdżał z Węgier swoim samochodem osobowym kombi. W środku miał motocykl, a mechanikiem była jego żona. Jeździł widowiskowo, świetnie i mu się to opłacało, a dostawał - w porywach, jak zdobył powyżej 10 punktów - pięć tysięcy złotych, za co musiał pokryć koszty podróży. Oczywiście tamta kwota jest większa, niż dzisiejsze pięć tysięcy złotych, ale pewne proporcje są zachowane.
Jest pan prawnikiem, więc jak od strony prawnej może pan opisać przyzwalanie na długi? Wspomniał pan o tej umowie między prezesami, a teraz są niby limity finansowe, ale także sposoby na ich obejście.
- To robi klub. Zawodnik podpisuje takie dokumenty, na które się zgadza. Dobrym przykładem jest Hancock. Stal Rzeszów mówi tak: "Hancock był nie w porządku, bo podpisał dodatkowe umowy". No tak, ale z kim je podpisał? Czy bez wiedzy i woli klubu? No chyba nikt nie uwierzy w to, że klub o takich rzeczach nie wiedział. Musiał, bo to sponsorzy klubowi się do tego zobowiązywali. Jeżeli klub podpisuje z zawodnikiem kontrakt, nie mając pokrycia w pieniądzu na opłacenie go, to dopuszcza się przestępstwa oszustwa. To jest art. 286 Kodeksu Karnego. Jeżeli umawiam się na coś i wiem, że nie zapłacę, a wyegzekwuję czyjąś pracę, to jest oszustwo. Co zawodnik ma zrobić? Do kogo iść na skargę, skoro klub upada i w tym samym miejscu, na tym samym stadionie, ci sami ludzie tworzą nowy byt prawny, np. stowarzyszenie czy inną spółkę, i udają, że nie ma problemu? Tamtych długów nie opłacą, bo to nie byli oni. Tak być nie może. Władze polskiego żużla powinny tego bezwzględnie pilnować. Nieważne, czy przetrwa osiemnaście zespołów czy tylko dziesięć. Ważne, żeby żużel przetrwał jako dyscyplina, a w ten sposób pogrąża się z roku na rok.[nextpage]
Jak jednak żużel ma prosperować przy małej ilości klubów, które zostaną jeśli podejście PZM do licencji będzie bardziej restrykcyjne?
- To dotyczy sportu we wszystkich dziedzinach. Takie same zasady obowiązują w hokeju. Jeżeli ktoś nie ma pieniędzy, to zespół jest likwidowany. W polskim hokeju było kiedyś kilkadziesiąt drużyny, a teraz raptem około dziesięciu, ale jakoś ten hokej funkcjonuje. Jak klub piłkarski nie ma kasy, to upada. Dlaczego w żużlu miałoby być inaczej, że się pozwala na coś więcej? To jest złudne, że przetrwają ośrodki. Co to znaczy? Jeżeli kontraktują zawodników, którym nie płacą, nie mają wyników, ludzie się do tego zniechęcają. To nie jest dobra zmiana.
Wyobraża pan sobie sytuację, że żużel będzie powstawać od nowa?
- Nie. Raczej sobie wyobrażam, że żużel, jako dyscyplina, upadnie. Tak, jak w wielu krajach. Na początku lat '90 reprezentacja Węgier była silniejsza niż reprezentacja Polski i potrafiła zdobywać medale w Drużynowych Mistrzostwach Świata. Tego narodu teraz już nie ma żużlu. Nie istnieje ten sport w Bułgarii, Rumunii. Czesi potrafili wystawić dwie reprezentacje, które z nami wygrywały. Byli krajem z mnóstwem żużlowców. Dzisiaj, poza kilkoma zawodnikami, nikt już nie uprawa tego sportu. Podobnie jest w Holandii, Niemczech, Norwegii. W Rosji zostały raptem trzy kluby. Liga jest tylko w Szwecji, w Polsce i resztki w Anglii, gdzie zainteresowanie spada z roku na rok. Najwyższa z lig angielskich obecnie odpowiada naszej I lidze, jeśli chodzi o jakość widowiska i poziom zawodników. To są bardzo złe sygnały. My się cieszymy, że na Grand Prix potrafi przychodzić piętnaście tysięcy ludzi. Tak, ale potrafi też przyjść pięć tysięcy, czy trzy. Taka frekwencja na meczu piłki nożnej na zachodzie, to byłaby katastrofa. Tam na mecz ligowy przychodzi po 40 tysięcy osób. Nie ma się z czego cieszyć. Chyba przed dwoma laty, gdy oglądałem Grand Prix w Bydgoszczy, to mało się nie popłakałem ze wstydu. Na stadionie tysiąc, może dwa tysiące ludzi. Zupełnie pusty obiekt. Nikogo to nie zainteresowało. Upadek takich ośrodków jak Bydgoszcz, Częstochowa, Gdańsk, Opole to są sygnały bardzo groźne, bo to zespoły, które funkcjonowały na rynku kilkadziesiąt lat. Próby zmiany szyldów, odbudowywania się w II lidze, to takie dosyć rozpaczliwe ruchy. Gdyby teraz upadła Zielona Góra, co przez chwilę było możliwe, czy jeszcze ktoś, byłby dramat konkretny.
Skoro o Falubazie mowa, to był to realny problem, czy też trochę pod publiczkę?
- Pod publiczkę, gdyż ten klub jest chyba najlepszą w Polsce marką, jeżeli chodzi o kluby żużlowe. Generalnie Falubaz ma największe grono sponsorów, najwięcej celebrytów się nim interesuje, więc ma możliwości pomocy w sytuacjach krytycznych i skorzystał z tego. Znaleźli się natychmiast ludzie, którzy pomogli. To był raczej krzyk, który miałby otrzeźwić i klub i jego szefów, że źle się stało i żeby się to nie powtórzyło. Aczkolwiek, trzeba też przyznać, że zielonogórzanie te kłopoty zawdzięczają nie tyle złej polityce, ile niefartowi. Takiemu kataklizmu, jeżeli chodzi o kontuzje, jaki miał Falubaz, to nie miał nikt. Już nie mówię o Wardzie, ale o Hampelu, Dudku, który pauzował, Protasiewiczu, który się połamał. Żaden klub by tego nie wytrzymał, a oni, mimo wszystko, o mało nie jeździliby w play-offach.
Falubaz Zielona Góra nieco później przystąpił do kompletowania składu. Jak ocenia pan potencjał obu lubuskich klubów w sezonie 2016?
- Pięć zespołów będzie walczyło o play-offy. Z pewnością będzie to leszczyńska Unia, KS Toruń, Falubaz. O czwarte miejsce będzie walczyła Stal i zespół z Wrocławia. Pięciu chętnych i jeden musi odpaść. Kto to będzie? Czasem zależy to od fali kontuzji, która w tym roku była przeokropna, nie tylko w Falubazie. Oba lubuskie kluby będą bardzo poważnie liczyły się w walce o medale.
Wiele się dzieje wokół składu poszczególnych lig. Dzikie karty, konkursy... Chyba nie tak to powinno wyglądać?
- Oczywiście, że nie. Tradycja zawsze była taka, że ktoś awansuje, a ktoś spada w sportowej walce. Teraz nie ma to już żadnego znaczenia. Ważne jest, kto ma w miarę stabilną sytuację finansową. Grudziądz, który był zakałą Ekstraligi w tym roku, nie potrafił nawiązać walki na wyjazdach. Nikt nie chciał tych meczów oglądać, no chyba że jakiś masochista chciał zobaczyć Golloba, objeżdżanego przez juniorów po licencji. GKM nadal będzie jeździł w Ekstralidze. To jest fatalne. Co prawda, nieco się wzmocnili i może nie będzie tak tragicznie. Nie wierzę jednak, że tacy ludzie jak Okoniewski i Gollob na wyjazdach zrobią więcej niż pięć punktów... wspólnie.
Wracając do tematu upadku żużla: ile ta dyscyplina może jeszcze przetrwać?
- Widzę też zagrożenie w czym innym. Niech pan popatrzy na szkolenie młodzieży w Polsce. Właściwie rocznie dochodzi dwóch-trzech zawodników, w porywach do pięciu, którzy potrafią jeździć na żużlu. Większość klubów w ogóle nie szkoli żadnych żużlowców i od lat nikogo nie wypuścili. Szkolą tylko niektóre drużyny: Zielona Góra, Gorzów, Leszno, a w takiej Łodzi zespół istnieje od wielu lat, a nikt nie myśli, żeby wychowywać jakiegokolwiek juniora. Dopuszczenie zagranicznych zawodników wypełniło tę lukę, ale i w zagranicznych klubach jest tak, że nie szkoli się zawodników i dopływ nowych twarzy do Grand Prix jest znikomy. Poza GP nie ma kogokolwiek, kto by nadawał się do jeżdżenia w tym cyklu. To oznacza, że rynek fatalnie się skurczył i jak ma się rozwijać w takiej sytuacji? Tylko się będzie zwijał. Polaków, którzy potrafią jeździć na żużlu, jest ledwie kilkudziesięciu! To bardzo mało. Trzeba utrzymać ten stan posiadania. Jest tradycja, to taki polski sport i warto by było, żeby on został, nawet w jakiejś kadłubowej formie. Drugoligowe zespoły nie są nikomu do niczego potrzebne. To jest nic, jak drużyna rozegra cztery spotkania w ciągu roku w II lidze. To nie będzie powodowało zainteresowania. To nieprawda. Byłem raz w Rawiczu... 150 osób na trybunach, poziom jak na kartoflisku w Koziej Wólce. Po co komu taki żużel? Utrzymywanie takich klubów jest niepotrzebne. Ważne, żeby Częstochowa i Gdańsk jeździły, miały stały skład. Poza tym od dwóch do czterech zespołów, które co roku mogłyby zapukać do drzwi i jak mają budżet, to zostać dopuszczone. Tylko w takiej formie mogłoby to przetrwać. Masz skład i stabilny budżet? Możesz jeździć. Jedna liga otwarta dla wszystkich, a ci, którzy mają składy i budżety na poziomie kilkuset tysięcy, to powinni się bawić w rozgrywki amatorskie.
W takim razie jest pan za podziałem lig na dwa poziomy rozgrywkowe i za zamknięciem Ekstraligi?
- Kiedyś można było mieć inne zdanie, ale teraz zamknięta Ekstraliga, do której powinny być dopuszczane zespoły, które odpowiednim obiektem, zainteresowaniem kibiców, budżetem i składem gwarantują poważne rozgrywki. Wtedy Ekstraliga może liczyć nie dziesięć, a dwanaście, nawet czternaście drużyn. Są przecież większe ligi. W innym wypadku będziemy mieli wielkie kłopoty w przeciągu kilku lat. Reszta powinna jeździć w jednej lidze półzawodowej, ćwierćzawodowej czy amatorskiej. To już obojętne. Jest jeszcze problem, który wskazuje na to, że żużel nie jest atrakcyjny dla świata. Żużlem nie interesują telewizje. Za piłkę nożną płacą takie pieniądze, że to się w głowie nie mieści. To są miliardy euro za ligę hiszpańską czy angielską. A żużel dostaje parę milionów, ale podzielone na wszystkie kluby, to tak z 200-300 tysięcy rocznie.
Trudno jednak porównywać żużel do piłki nożnej...
- Futbol amerykański, koszykówka i hokej na lodzie w wydaniu amerykańskim to zupełnie inna kategoria. To są gigantyczne pieniądze i zainteresowanie telewizji. Również w Europie są dyscypliny, które budzą dużo większe zainteresowanie. Do żużla nie idzie zaś żaden poważny sponsor, producent sprzętu. To kompletna nisza. Szkoda, że tak jest. Na przestrzeni lat obserwowałem upadek wielu dyscyplin sportu, z których wielu już nie ma. Kiedyś na Wyścig Pokoju chodziły tłumy, a dzisiaj kolarstwem w Polsce interesuje się niewielu ludzi. Żużel to bardzo dynamiczna dyscyplina. Gdyby ją ubrać w odpowiednią, zwartą formułę, to telewizja może pokazywać. Te mecze trwają dwie, czasem trzy godziny i jest to trudne do strawienia. W Gorzowie wiedzą, co to jest Podbeskidzie Bielsko-Biała, a w Bielsku-Białej niekonieczne znają Stal Gorzów.
Rozmawiał: Marcin Malinowski
Interesujesz się żużlem? Kochasz czarny sport? Wypełnij ankietę!