Powroty do przeszłości to cykl felietonów Stefana Smołki.
***
Takim pierwszym wielkim z Polaków był Rudolf Breslauer vel Edward Wrocławski przed i powojenny heros, postrach niemieckich, austriackich i czeskich motocyklistów. Po nim pojawiła się gwiazda Alfreda Smoczyka, pierwszego po wojnie gladiatora z orłem na piersi, gromiącego między innymi mocnych wówczas Holendrów, niczym bezbronne dzieci. Niestety, ani jeden z nich nie zawojował żużlowego świata, choć obaj mieli w sobie ogromny potencjał. Breslauerowi wojenna hekatomba przerwała wyczyn w sile sportowego wieku, a potem był już zbyt zaawansowany wiekowo. Wyczyny „Freda”, świat nawet dostrzegał, ale na szerszy rozgłos zabrakło czasu. Nagła śmierć stanęła mu na drodze w znaczeniu tragicznie dosłownym.
W latach 50. wielu z naszych się wyróżniało: Józef Olejniczak, Włodzimierz Szwendrowski, Alfred Spyra, Edward Kupczyński, Mieczysłw Połukard, Andrzej Krzesiński, Marian Kaiser, Stefan Kwoczała, Henryk Żyto. Ale najwięcej zwojowali Florian Kapała i Stanisław Tkocz. Obaj bowiem, nie jeden raz zdobywając mistrzostwo Polski indywidualnie i drużynowo, przede wszystkim zostali opromienieni blaskiem pierwszego złota DMŚ 1961 z reprezentacją Polski, stając na najwyższym stopniu podium obok Mariana Kaisera, Henryka Żyty i Mieczysława Połukarda. Dodajmy, iż zarówno Florek Kapała, jak i Stasiu Tkocz meldowali się w swoim czasie w pierwszej "10" IMŚ, a ów najstarszy z żużlowych braci Tkoczów, jako jedyny z owej piątki pierwszych mistrzów świata dla Polski, wysłuchał "Mazurka Dąbrowskiego" dwukrotnie, powtarzając swój wyczyn w 1969 roku. Zmarły w tym roku Staszek swoim przykładem pociągnął za sobą dwójkę braci żużlowców, Jana i Andrzeja, a najmłodszy "Andzik" także był później medalistą mistrzostw świata (DMŚ 1974). Zdecydowanie mniej szczęścia miał Joachim Maj z tego powojennego pokolenia żużlowców polskich, również co prawda medalista MŚ, wielka gwiazda polskich torów dwóch dekad lat 50. i 60., najrówniej punktujący, kilka razy najlepszy, zawodnik w ekstraklasie, niestety bez indywidualnego złota dla siebie.
Z drużynowych asów polskiej reprezentacji, którzy zbiorowym wysiłkiem dawali jej chwałę zwycięstw i olśniewający blask złota wymienić należy przede wszystkim Andrzeja Wyglendę, czterokrotnego mistrza świata (trzy razy DMŚ, raz MŚP), który notabene każdorazowo owej kadrze Polaków bezdyskusyjnie liderował, prowadził ją wprost do zwycięstw. Andrzej szczyci się ponadto czterema tytułami IMP, Złotym Kaskiem, mistrzostwem Europy i wieloma innymi trofeami o prestiżowym ciężarze.
ZOBACZ WIDEO Pojedziemy na biało-czerwono tylko w polskich rundach
Doskonale w złotej kadrze Polski spisywał się Andrzej Pogorzelski, również trzykrotny DMŚ, ale z mniejszymi sukcesami krajowymi. Trzeba dodać, że imiennik Wyglendy i jego przyjaciel zwyczajnie miał pecha, bo trafił na okres rybnickiej absolutnej hegemonii, co temu miastu dawało przywilej organizowania najważniejszych imprez. Urodzony w Lesznie gnieźnianin ze Stali Gorzów nigdy nie był indywidualnym mistrzem kraju, choć kilka razy był bardzo blisko. Podobnie Zbigniew Podlecki, raz jeden w złocie DMŚ, w kraju przez wiele lat w czołówce, lecz nigdy na najwyższym stopniu podium IMP. Dotyczy to również Pawła Waloszka oraz owej tajemniczej czarnej perły Mariana Rose, który do złotego medalu DMŚ 1966 dołożył niemal komplet jedenastu punktów, co ciekawe, będąc wówczas zawodnikiem drugoligowej Stali Toruń.
Do grona pierwszych Polaków zdobywających złote światowe laury drużynowe trzeba dodać Edwarda Jancarza i Henryka Gluecklicha (złoto DMŚ 1969) oraz rezerwowych, nie zdobywających punktów, ale obecnych, aktywnie wspomagających kolegów podczas zwycięskich bojów - Pawła Waloszka (1965), Edmunda Migosia (1966), a także Krystiana Pieszczka (w roku bieżącym - 2016), przez co polskie złoto stało się również ich udziałem.
W radosnych wspomnieniach przed oczyma stają medaliści najbardziej prestiżowych indywidualnych mistrzostw świata, z tym pierwszym legendarnym śmiałkiem Antonim Woryną, wtedy (w 1966 roku) "kopciuszkiem" z niewielkiego Rybnika, który liczył wówczas nieco ponad 50 tys. mieszkańców. Bardzo popularny później w Anglii "Toni" Woryna, którego piętnasta rocznica śmierci minęła 14 grudnia, był pierwszym z Polaków, który elicie światowego speedwaya postawił twarde warunki. Rybniczanin otarł się o złoto, spełnił wielkie polskie marzenie, stanął na podium, z podniesioną dumnie głową, ale i ze łzami w oczach, śledził Biało-Czerwoną, powoli wciąganą na maszt pięknego stadionu Ullevi w Goeteborgu. W ślad za Woryną - na tym samym szwedzkim obiekcie - gorzowianin Edward Jancarz, również stał się trzecim żużlowcem świata, po dramatycznym barażu z Rosjaninem Gienadijem Kurylenką w 1968 roku. Pierwszym srebrnym Polakiem w finałach IMŚ był niestrudzony Paweł Waloszek, ustępujący wówczas tylko fenomenowi Ivana Maugera. Tuż za nimi, na trzecim stopniu światowego podium, znów Antoni Woryna - pojawiający się na tym wrocławskim finale IMŚ 1970 roku niemal wprost ze szpitalnego łóżka. Nasuwa się pytanie, do czego doszedłby Antek, gdyby nie ciężkie kontuzje?
W 1973 roku zdarzyła się światowa sensacja w osobie Jerzego Szczakiela, który bez cienia kompleksów sponiewierał tego samego wielkiego Maugera w barażu o wszystko podczas finału IMŚ na Stadionie Śląskim, wyrosłym na byłym wysypisku śmieci w linii granicznej Chorzowa i Katowic. Rekordowa w historii światowego żużla liczba ponad stu tysięcy widzów po tym wyścigu wpadła w stan absolutnej euforii. Jurek Szczakiel był samorodnym talentem, zrodzonym i ulokowanym w średnim klubie bez bogatego zaplecza (opolski Kolejarz). Mimo to potrafił z poziomu depresji dwa razy wejść na szczyt szczytów (pierwszym jego wyczynem był udział w oszałamiającym triumfie polskiej pary Szczakiel - Wyglenda, w lipcu 1971 roku, wpisanym w Księgę Rekordów Guinnessa).
Na tym samym pamiętnym finale chorzowskim 1973 roku na dobre wypłynął błyskotliwy talent "brązowego" wówczas Zenona Plecha (pięciokrotnego IMP), który "pozwolił sobie" jeszcze sześć lat później sięgnąć po srebrny krążek IMŚ, zresztą również w Chorzowie. Po złotym okresie lat 60. i przełomu dekad, Plech z Jancarzem jeszcze przez długi czas, jako niekwestionowani liderzy reprezentacji, ramię w ramię bili się dla Polski o światowe wawrzyny. Niestety złota drużynowego, czy w konkurencji par, czy też tym bardziej indywidualnie, nie udało im się już nigdy skopiować. Nadchodził czas ponurego kryzysu stanu wojennego oraz biedy z nędzą w latach późniejszych.[nextpage]Począwszy od roku 1982, nastał okres wielkiej posuchy, gdy chodzi o polskie drużynowe złote laury, tak samo jak indywidualne. Nie było właściwie żadnych polskich zdobyczy na europejskich czy światowych żużlowych arenach. Polska - odizolowana fizycznie, technicznie i mentalnie - upadała coraz niżej. Żużel polski, wciąż popularny, jakościowo się staczał, w międzynarodowych rozdaniach wciąż rozbudzał nadzieje, ale praktycznie nie istniał. Oprócz nas - miłośników speedwaya zasmuconych bezprzykładną mizerią - tracili na tym przede wszystkim zdolni, dobrze wyszkoleni zawodnicy, Roman Jankowski, Andrzej Huszcza, Jerzy Rembas, Bolesław Proch, Piotr Pyszny, Wojciech Żabiałowicz, Wojciech Załuski, Zenon Kasprzak, Piotr Świst, Ryszard Dołomisiewicz, bracia Antoni i Eugeniusz Skupieniowie, Jan Krzystyniak, Mirosław Korbel, Dariusz Śledź, Adam Pawliczek, Henryk Bem i wielu innych.
Czas polskiej żużlowej niemocy przełamany został dopiero z chwilą "wejścia smoka" - kosmicznego talentu Tomasza Golloba, który niczym lokomotywa pociągnął wagon wypełniony złotem dla Polski. I tak to trwa, choć sam bohater-lokomotywa powoli schodzi z torów.
Za sprawą Golloba przede wszystkim zaczęły się sypać nowe laury drużynowe Polaków w świecie. Nie sposób tu pominąć nazwisk kolegów Tomka, współautorów złotem tkanych dzieł, Sławomira Drabika (ponadto dwukrotnego mistrza Polski), Jarosława Hampela i Krzysztofa Kasprzaka - obu również medalistów IMŚ, Piotra Protasiewicza, Grzegorza Walaska, Runego Holty (również dwa razy IMP), Damiana Balińskiego, Adriana Miedzińskiego, Janusza Kołodzieja (trzykrotnego czempiona IMP). To za ich przyczyną wypłynęły w konsekwencji talenty ostatnich lat, dających Polsce kolejne złote medale mistrzostw świata (DPŚ), Patryk Dudek, Maciej Janowski i Piotr Pawlicki, no i wreszcie ten zuch nasz ostatni, złoty junior na dodatek w blasku brązu IMŚ seniorów, Bartosz Zmarzlik. Przyszłość musi rysować się w jasnych barwach, gdy utalentowani młodzi gniewni przejmują stery.
Skupiając się dziś na zwycięzcach spod biało-czerwonej flagi, nie zapominamy jednak o tych, którzy mieli trochę mniej szczęścia, na podium MŚ seniorów owszem stawali, zdobywali dla barw Polski medale, ale nieco gorszego kruszcu. Byli to po kolei (z pominięciem wyżej wymienionych medalistów): Joachim Maj (1962), Paweł Waloszek (1962, 1968, 1970, 1971, 1972), Jerzy Trzeszkowski (1967), Edmund Migoś (1968 i 1970), Jan Mucha (1970), Zdzisław Dobrucki (1972), Zbigniew Marcinkowski (1973), Andrzej Jurczyński i Andrzej Tkocz (1974), Piotr Bruzda (1975), Marek Cieślak i Jerzy Rembas (1976, 1977 i 1978), Bolesław Proch (1976), Bogusław Nowak i Ryszard Fabiszewski (1977), Andrzej Huszcza (1978 i 1980), Roman Jankowski (1980), Jacek Gollob i Dariusz Śledź (1994), Jacek Krzyżaniak (1997 i 2001), Sebastian Ułamek i Krzysztof Cegielski (2001), Wiesław Jaguś (2008), Przemysław Pawlicki i Krzysztof Buczkowski (2015).
To nie koniec polskich żużlowych triumfów w świecie. Martwić tylko musi, że ten tradycyjnie wąski i hermetyczny żużlowy świat kurczy się jeszcze bardziej. To już nie ta sama bajka, co jeszcze lat temu dwadzieścia, trzydzieści, a tym bardziej pięćdziesiąt. Gdy chodzi o speedway niepomiernie zubożała nam konkurencja. Na tym swoistym placu boju pomiędzy nadmuchanymi bandami zostały już praktycznie tylko Dania, wciąż mocna Australia, gasnące niestety Anglia i Szwecja, oraz Czechy i Rosja. Do tego grupka państw organizująca od wielkiego dzwonu zawody żużlowe, bardziej jako widowiskowe show dla wybranych, niż na serio braną dyscyplinę sportu motorowego. Słowem: czarna dziura przed nami. Obyśmy nie zostali sami...
Nie wiem czy tak szerokie otwarcie polskich granic, stadionów i klubów na słabnący żużlowy świat, poza wszystkim co dobre, nie przynosi i szkody. To może podcinać skrzydła ewentualnym ambitnym działaczom w innych krajach, bo, jak widać, wszystko co się w speedwayu rusza bierze azymut na Polskę. Żużlowe Eldorado nad Wisłą i pustka wokół?... Chyba nie takie przyświecały nam wizje, gdy ćwierć wieku temu ściągano mistrza świata Hansa Nielsena do Lublina, niczym istotę z innej planety.
Stefan Smołka
PS Martwić muszą trendy ostatnich lat. Mam na myśli tzw. budowanie składów ligowych prawie wyłącznie w oparciu o zakupy gwiazd i gwiazdeczek z innych klubów, czym - co naturalne - ekscytuje się cała żużlowa Polska, z jednoczesnym zaniedbywaniem (z małymi wyjątkami) procesu szkolenia własnych wychowanków. To jest legalne, ale nie służy dobrej przyszłości. Potrzebny jest umiar w zakupach i budowanie na mocnym fundamencie w postaci bazy szkoleniowej. Niepokoi również powracający wciąż zamysł manipulowania składami zespołów ligowych poprzez lansowane tu i ówdzie projekty wprowadzenia na powrót KSM do rozgrywek ligowych, czy też hermetycznego zamknięcia lig, bez możliwości spadków i awansów. Takie metody ewidentnie prowadzą do zabijania ducha sportu.