Trzykrotny mistrz świata w tym sezonie robi świetną robotę w PGE Ekstralidze, ale w Grand Prix, póki co, nie osiągał wielkich wyników. Duńczyk przełamał się w Grand Prix Skandynawii w Malilli, wygrywając pierwszy raz od października 2015 roku. Wówczas zdobył Motoarenę w Toruniu.
- Zawsze łatwo jest powiedzieć "on już się skończył" i inne podobne rzeczy. Moja rodzina cały czas we mnie wierzyła, ja w siebie również. Wiem, w jakim miejscu się znajduję, bo każdego dnia patrzę w lustro. Gdybym wiedział, że się skończyłem, nie wsiadłbym już więcej na motocykl - mówi Nicki Pedersen, który nie ukrywa satysfakcji z tego, że zamknął usta niedowiarkom.
Duńczyk wrócił na szczyt, choć jeszcze w minionym sezonie istniało zagrożenie, że będzie zmuszony do przedwczesnego zakończenia żużlowej kariery. - Cały czas miałem pod górkę. Doznałem dwóch kontuzji kręgosłupa, do tego dochodziły kłopoty sprzętowe. Ale ciągle, wspólnie z moim teamem, mocno pracowaliśmy. Robiliśmy wszystko, bym w końcu punktował na solidnym poziomie - podkreśla.
W finałowym wyścigu Grand Prix Skandynawii zostawił za swoimi plecami Mateja Zagara, Fredrika Lindgrena i Martina Vaculika, a po zawodach w Malilli cieszył się jak dziecko.
- Z upływem zawodów zdałem sobie sprawę, że faktycznie mogę awansować do finału, a nawet dostać się na podium. Wykonywałem krok po kroku, w końcu dopinając swego. Łatwo powiedzieć "chcę wygrać". To bardzo trudna i długa droga, by zgrać wszystkie elementy - komentuje Pedersen.
ZOBACZ WIDEO Do czego służy zawodnikom lewa i prawa noga?