Kamil Hynek, WP Sportowe Fakty: Najważniejsze pytanie, interesujące kibiców brzmi: Jak zdrowie i czy faktycznie istnieje groźba, że po tym fatalnym upadku w trakcie sezonu na torze w Gdańsku może pan już nie wrócić rywalizacji na torze?
Maksim Bogdanow: To wciąż trudne pytanie. W porównaniu do kilku miesięcy wstecz odczuwam pewną poprawę i postępy, ale jest jeszcze za wcześnie, aby ferować jednoznaczne wyroki. Nie jestem też lekarzem, by coś próbować przewidywać. Nie jest na pewno tak jak powinno.
Jak wygląda teraz pana dzień i walka o powrót do pełnej sprawności?
Codziennie chodzę na rehabilitację. Sesja trwa ok. 1,5 godziny. Później jestem wolny i mam czas dla siebie.
ZOBACZ WIDEO Szalony mecz w Gelsenkirchen! 7 goli! [ZDJĘCIA ELEVEN SPORTS]
Jest progres więc widzi pan światełko w tunelu?
Nie jest tak źle jak niektórzy mówią. Osobiście chciałbym wrócić w sezonie 2020. Ale tak jak mówiłem, nie wszystko jest zależne ode mnie. Żeby żużlowiec nie stwarzał zagrożenia dla siebie, kolegów i przeciwników musi być sprawny nie w 100%, a nawet 110%. Czy ja będę i czy ponownie stanę pod taśmą do wyścigu? Tego teraz obiecać nie mogę.
Witaljowi Biełousowowi lekarze także dawali marne szanse nie tylko na to, że wsiądzie kiedykolwiek jeszcze na motocykl, ale nawet na to, że odzyska całkowity zakres ruchowy. Tymczasem ma za sobą już kilka treningów. On jest w pewnym sensie dla pana jakąś inspiracją?
Nie. Witalij to Witalij. A ja to ja. Zobaczymy jak będzie ze mną. Każdy człowiek jest inny i różnie znosi kontuzje. U jednego człowieka ten sam uraz może zrastać się trzy miesiące, a u kolejnego pół roku. Organizmu nie oszukasz. Jeden ma lepszą zdolność regeneracyjną, a drugi gorszą. Musimy to zaakceptować. Przy okazji serdecznie Witalija pozdrawiam. To świetny facet.
Przypomnijmy, że kontuzji doznał pan w kwietniu przy próbie ataku na prowadzącego Mikkela Becha. Zahaczył pan o jego motocykl i wylądował na bandzie. Przy próbie ominięcia i uniknięcia większego karambolu potrącił pana jeszcze kolega z zespołu Norbert Kościuch. Skutki są opłakane ponieważ ma pan kłopot z nerwami w ręce. Ale co tak naprawdę stanowi największą przeszkodę, aby powrócić na tor?
Oprócz sprawności w ręce, o której pan wspomniał dochodzi jeszcze problem z kręgosłupem. Złamaniu uległy dwa kręgi. Szósty i siódmy. Nie jest to komfortowa sytuacja, ale robię co mogę, aby wyjść na prostą.
Tych obrażeń doznał pan przy swoim upadku, czy już po uderzeniu Kościucha?
To stało się już w pierwszej fazie, czyli po tym jak sam wylądowałem na torze. Kiedy sobie go przypominam odnoszę wrażenie, że wypadek ma wiele wspólnego z tym Darcy'ego Warda, po którym Australijczyk jest sparaliżowany. Tyle, że ja miałem więcej szczęścia.
Jest pan zły na siebie o to zdarzenie. Z biegiem czasu przyszła refleksja, że można było inaczej tę akcję rozegrać, albo jej uniknąć?
Absolutnie nie miałem takich myśli. To jest żużel. Człowiek nie kalkuluje w takich momentach. Uważam z resztą, że takie pojęcie w naszej dyscyplinie sportu nie istnieje. W ferworze walki może się wydarzyć przecież wszystko. Czasami masz szczęście, innym razem pecha. Jak w życiu.
Po wypadku od razu pan poczuł, że to coś poważniejszego?
No właśnie nie. Czułem tylko ból. Byłem przekonany, że za chwilę wstanę, pomaszeruję do parku maszyn i będzie wszystko w porządku. Tak się niestety nie stało.
Trudno ogląda się w takich momentach np. motocykle w garażu, żużel w telewizji i kolegów, którzy biorą udział w zawodach?
Na tę chwilę jeszcze nie. Radzę sobie. Ale co będzie dalej? Trudno przewidzieć. Na pewno od speedwaya nie mam zamiaru się odcinać. Dalej kocham tę dyscyplinę i to się nie zmieni. Oczywiście teraz pozostaje mi tylko obserwowanie wszystkich wydarzeń z perspektywy kanapy, ale nie przewiduje wyłączania odbiornika kiedy trafię na żużel.
Jeszcze w trakcie trwania sezonu mógł pan liczyć na pomoc prezesa Orła Łódź Witolda Skrzydlewskiego. Ostatni klub nie zapomniał o panu także przed najbliższymi rozgrywkami ponieważ przedłużył z panem kontrakt.
Czuję wsparcie pana prezesa na każdym kroku. Moja wdzięczność nie zna granic. Zainteresowanie klubu z Łodzi nie skończyło się wraz z moim wyjściem ze szpitala. Trwa ono do tej chwili. Pierwsze trzy miesiące zaraz po wypadku i operacji spędziłem w Łodzi. Klub pomógł mi na kilka sposobów. Zorganizował rehabilitację, zaoferował mieszkanie i pieniądze. Dziękuję za to z całego serca.