Stefan Smołka. Powroty do przeszłości: Jak rodziła się polska żużlowa chwała (felieton)

Materiały prasowe / St. Grabowski z www.janpaluch.org / Płk. Słowiecki rozdaje nagrody po zawodach crossowych na Młocinach, z lewej stoi Jan Paluch, były żużlowiec, medalista IMP
Materiały prasowe / St. Grabowski z www.janpaluch.org / Płk. Słowiecki rozdaje nagrody po zawodach crossowych na Młocinach, z lewej stoi Jan Paluch, były żużlowiec, medalista IMP

Przed dokładnie sześćdziesięcioma laty kibice w Polsce szykowali się, jak dziś, do inauguracji sezonu ligowego. Najlepsi żużlowcy przymierzali się do międzynarodowych konfrontacji, od pewnego czasu coraz żywszych.

W tym artykule dowiesz się o:

Powroty do przeszłości to cykl felietonów Stefana Smołki.

***

Nawet już po raz czwarty nasi reprezentanci mogli przystąpić do oficjalnej rozgrywki o indywidualne mistrzostwo świata, co wcześniej było wyłącznie mrzonką. Obie strony barykady zwanej Żelazną Kurtyną dzieliła przepaść cywilizacyjna i gospodarcza, a zwłaszcza techniczna. Dwa różne światy, ale to po naszej stronie było więcej bezinteresownej pasji, by nie powiedzieć, miłości. Europa tego nie pojmowała, ale przecierała oczy ze zdumienia nad ogromną popularnością speedwaya w Polsce, większą od tej brytyjskiej czy skandynawskiej.

Po polskiej stronie pojawili się energiczni działacze z wizją na lata. W ślad za tym następowały szybkie zmiany i niebawem ogromne rzesze sympatyków czarnego sportu mogły cieszyć się z sukcesów Biało-Czerwonych. To był żmudny proces, ale z wyraźnie zarysowaną krzywą wznoszącą.

Po polskiej stronie żużlowej sceny ukazali się wysokiej klasy kreatywni twórcy. W 1958 roku przewodniczącym Głównej Komisji Żużlowej przy Polskim Związku Motorowym został Rościsław Słowiecki (przedtem szefem polskiego żużla był Stefan Pyz). Co by nie powiedzieć o pochodzeniu i przeszłości wojennej tego pułkownika, był kompetentnym i powszechnie szanowanym szefem, podziwianym za to, że świetnie czuł żużel. Był przy tym obiektywny, nikogo nie faworyzował, choć czasem podszepty innych burzyły jego koncepcje. Wielokrotnie jego bardzo kontrowersyjne decyzje ostatecznie okazywały się zbawienne. Lubili go zawodnicy, z którymi podróżował po Europie, potrafił zadbać o ich interesy, a gdy się który postawił, to wbrew pozorom potrafił wysłuchać i niejednokrotnie nawet zmienić zdanie. Bezpośrednimi opiekunami kadry zostali wtedy Bronisław Ratajczyk jako kierownik i Józef Olejniczak w roli selekcjonera.

ZOBACZ WIDEO Majewski: Tomek Gollob budzi się do życia

Kapitalną robotę w międzynarodowych strukturach "odwalał" Władysław Pietrzak (1919-2008), wybitny działacz z Warszawy, taki nasz ambasador w światowej federacji motocyklowej FIM, a dokładniej w komisji torowej (SSC, potem przekształconej w Komisję Wyścigów Torowych CCP). Ponieważ nasz rodak zdobył tam wpływy i przychylność szeregu sojuszników, Polska dostawała coraz więcej ofert organizacji znaczących imprez, nie wyłączając tych oficjalnych w ramach kolejnych szczebli eliminacji mistrzostw świata.

Początek ważnego dla Polski przełomu miał miejsce w Paryżu, w 1955 roku, na Kongresie FIM, gdzie nasza delegacja znów po latach została łaskawie zaproszona do stołu obrad. Wcześniej twórca polskich żużlowych lig Józef Docha (1907-1951), przed i powojenny kapitan sportowy PZM, wziął udział w kongresie genewskim w 1946 roku, a po nim w kolejnych latach już nikogo z Polski nie było. Zostawiono nas w uścisku "białego niedźwiedzia", izolując do bólu, bo takie było życzenie tawariszcza generalissimusa Stalina.

W omawianym okresie drugiej połowy lat pięćdziesiątych zasłużony działacz Józef Docha, żołnierz AK, ps. Ziutek, powstaniec warszawski, już nie żył (gdy umierał, miał zaledwie 44 lata), więc pałeczkę po nim przejmowali inni. W końcu, jak na każdego, i na tę czerwoną bestię Stalina przyszła kryska. Europa, zwłaszcza w jej środkowej i wschodniej części, mogła chwilowo odetchnąć.

Przeczytaj także: Powroty do przeszłości: 1958. Rybnik trzeci raz w złotej koronie

Na paryskim kongresie opracowano jednolite regulaminy rozgrywek o światowe mistrzostwa, zadając kres już od dawna niczym nieuzasadnionym brytyjskim przywilejom w tym temacie. Argumentem nie do zbicia polskiej delegacji była niezwykła popularność speedwaya w Polsce, dorównująca piłce nożnej. Od roku 1956 polscy żużlowcy mogli wreszcie stanąć do eliminacji światowego czempionatu, czyli IMŚ, bo inne rozgrywki jeszcze wówczas nie funkcjonowały.

Nawet, co więcej, pozwolono Polakom organizować rundy eliminacyjne, co już dawało nadzieje na pierwsze sukcesy. Zderzenie z twardą rzeczywistością okazało się jednak boleśniejsze, niż wcześniej przypuszczano. Co prawda już w kwietniu 1956 roku w Warszawie Florian Kapała wygrał wstępną eliminację IMŚ, a tuż za nim byli Edward Kupczyński i Janusz Suchecki, ale potem już przez gęste sito dalszych rund nasi nie przeszli. Podobnie było w latach późniejszych.

W 1957 Stanisław Tkocz, Florian Kapała i Marian Kaiser przeszli przez finał kontynentalny, ale w tzw. Finale Europejskim Polacy utknęli na miejscach nie dających awansu (najlepszy Tkocz był ósmy, a awansowało sześciu z rezerwowym). Rok później było lepiej, do europejskiego szczytu, czyli szczebla półfinału światowego awansowało czterech polskich żużlowców, Joachim Maj, Stanisław Tkocz, Edward Kupczyński oraz Marian Kaiser, który był najlepszy, ale i jemu do roli rezerwowego w Londynie zabrakło jednego punktu. Zmarnowano wielką szansę, bo finał odbywał się na stadionie Skry w Warszawie.

Nadszedł wreszcie rok 1959. Tu znowu Polacy rządzili w eliminacjach IMŚ, wykruszając się na poszczególnych szczeblach drabinki. Na Finale Europejskim w Goeteborgu Mieczysław Połukard był trzeci, tym samym jako pierwszy Polak awansował do finału na Wembley, a Florian Kapała został rezerwowym. Mistrzem globu został wówczas Ronnie Moore, przed Ove Fundinem i Barry Briggsem. Połukard zajął dwunaste miejsce, Kapała tym razem nie dostał szansy zaistnienia wśród najlepszych.

Widać było stały postęp w wynikach naszej kadry. Największym optymizmem napawała kibiców i znawców tematu szeroką ławą idąca fala utalentowanej młodzieży, wdzierającej się śmiało, bez żadnych preferencji regulaminowych do składów klubowych, a zaraz potem do szerokiej narodowej reprezentacji. Mowa tu jest przede wszystkim o wspomnianym Stanisławie Tkoczu, Henryku Życie (w 1959 roku mieli po 23 lata), Pawle Waloszku i Andrzeju Pogorzelskim (po 21 lat). To oni mieli niebawem uzupełniać, a wreszcie skutecznie zastępować Sucheckiego, Kupczyńskiego, Krzesińskiego, Bentkego, Nazimka, Teodorowicza, Połukarda, Pociejkowicza, Maja, Kapałę, Kaisera.

Nikt jeszcze wówczas nie mógł nawet przypuszczać, że za nimi idzie jeszcze zdolniejsze i pozbawione jakichkolwiek kompleksów "tsunami" młodych ze Zbigniewem Podleckim, Antonim Woryną, Andrzejem Wyglendą, Edwardem Jancarzem, Zenonem Plechem. Wśród nich był też Jerzy Szczakiel, Polak, który jako pierwszy dotknął nieba, został pierwszym indywidualnym mistrzem świata rodem z Polski.

Owocem paryskich obrad FIM 1955-1956 było podjęcie idei drużynowych mistrzostw świata. Pomysł był polski, ściślej rybnicki, co zawsze podkreślał inż. Pietrzak. Działacze górniczego klubu, z prezesem Trawińskim na czele, zawnioskowali na piśmie ustanowienie rozgrywek klubowych mistrzów krajowych, na wzór europejskich pucharów w piłce nożnej. Jak wspominał później legendarny motocyklista (mistrz Polski) i żużlowiec Ludwik Draga, w tym dziele wiele do powiedzenia miały otwarte głowy Kresowiaka Antoniego Fica - sekretarza klubu z Rybnika i czuwającego nad całością prezesa, a później wiceministra górnictwa, Jerzego Kucharczyka, bez wątpienia wybitnego Ślązaka, rybniczanina z Czerwionki.

Temat nagłośnił tygodnik branżowy "Motor", a za posłańca dobrej wieści w światowej centrali robił Władysław Pietrzak. Pomysł na forum światowym przedyskutowano i… odrzucono, a raczej zmodyfikowano. Ponoć przeważyła całkiem realna obawa niektórych delegatów, iż rosnący w siłę rybnicki ośrodek żużlowy zdominowałby europejskie puchary - taki tam był potencjał. W efekcie postanowiono wszcząć całkiem nowe współzawodnictwo drużyn narodowych pod nazwą Drużynowe Mistrzostwa Świata. Załącznik "0" zawierający stosowne zapisy o nowych rozgrywkach, ostatecznie zatwierdzony został podczas Kongresu FIM w Warszawie, w kwietniu 1958 roku, a obowiązywał od początku roku następnego. Nie da się ukryć, 60 lat minęło.

Jeszcze w tym samym roku 1959 nieoficjalny czwórmecz o mistrzostwo świata rozegrano w zachodnioniemieckim Oberhausen. W tym ciekawym sportowo eksperymencie Polska niestety nie wzięła udziału, pomimo zaproszenia. Wygrała wysoko Szwecja przed Niemcami i Anglią. Choć motywy były dość oczywiste, polityczne, polscy działacze wykręcili się sianem, tłumacząc swoją absencję napiętym terminarzem. Norwedzy pojechali za nas i za nas przegrali.

Przeczytaj także: Powroty do przeszłości: 1958. Ożywczy ferment w niższych ligach - jak dziś

Potem już Polacy nie lekceważyli rywali w światowych finałach drużynowych, zawsze dzielnie walczyli, czasem upadali, wiele razy przegrywali, ale i niejednokrotnie wygrywali. W efekcie żużel przebił wszystkie inne dyscypliny sportowe, gdy weźmiemy ilość wywalczonych zwycięstw drużynowych jakichkolwiek polskich reprezentacji w jakichkolwiek światowych rozdaniach. Red. Jerzy Kraśnicki w jednym z ostatnich "Tygodników Żużlowych" wytknął Panu Prezydentowi RP Andrzejowi Dudzie gafę ("Pan prezydent jest w błędzie"), cytując słowa głowy państwa, wypowiedziane podczas gali z okazji dziewięćdziesięciolecia polskiej siatkówki: "(…) nie ma żadnej innej drużynowej dyscypliny z takim dorobkiem" - miał powiedzieć PAD.

Redaktor Kraśnicki ma dużo racji, więcej zwycięstw drużynowych, a nawet ogólnie medalowych laurów w światowym wymiarze wywalczyli żużlowcy. Do rozstrzygnięcia pozostaje dylemat, czy speedway jest sportem więcej indywidualnym, czy drużynowym. W porównaniu do siatkówki na pewno dużo bardziej indywidualnym. Jak by nie było, redaktorowi Jerzemu gratuluję dziennikarskiej czujności.

Jako obowiązującą dla tych rozgrywek mistrzostw świata przyjęto formułę czwórmeczów, najbardziej obiektywną i zarazem ekscytującą. W każdym wyścigu tylko jeden zawodnik z każdej ekipy, sam jeden przeciw wszystkim, zdany wyłącznie na siebie, co poza umiejętnościami mistrzowskiego opanowania motocykla, wymaga żelaznej odporności psychicznej. Musisz dać z siebie wszystko, bracie, bez oglądania się na kogokolwiek. Kolega ci ręki nie poda, bo go zwyczajnie w pobliżu nie masz - jesteś tylko ty i trójka rywali obok, przepełniona taką samą żądzą, żeby cię połknąć.

To był strzał w dziesiątkę. Mijały lata. Historia zapisywała kolejne piękne karty DMŚ. W końcu ktoś postanowił być "mądrzejszy niż ustawa przewiduje". Zaczęto majstrować przy sprawdzonym wzorcu, zastępowano go finałem par, aż wreszcie w roku 2018 osiągnięto apogeum dziwactwa. Wymyślono jakąś kompletną karykaturę mistrzostw świata, nazywając to to "SoN". Ktoś widać uznał, że 60 lat to za dużo dobrego i powiedział "dość".

Tak oto odchodzimy od sportu, a zaczynamy cyrk. No dobra, aczkolwiek... sportu szkoda.

Stefan Smołka

Źródło artykułu: