Żużel. Łukasz Kuczera: Wielki powrót Grand Prix do Wrocławia. Phil Morris wyciągnął wnioski (komentarz)

WP SportoweFakty / Jarosław Pabijan / Na zdjęciu: Bartosz Zmarzlik
WP SportoweFakty / Jarosław Pabijan / Na zdjęciu: Bartosz Zmarzlik

To był wielki powrót Speedway Grand Prix do Wrocławia. W końcu mieliśmy turniej, którego Phil Morris nie zepsuł poprzez zalanie toru wodą, a kibice przed każdym wyścigiem nie mogli być pewni rozstrzygnięć. Pewne było jedno - mijanki.

Przerwa w organizacji turnieju Speedway Grand Prix we Wrocławiu trwała 12 lat. Sobotni turniej na odnowionym Stadionie Olimpijskim pokazał, że powrót elitarnego cyklu do stolicy Dolnego Śląska był dobrym pomysłem. Takiego kapitalnego ścigania nie oglądaliśmy jeszcze w tym roku w SGP, a liczbą mijanek można by obdzielić kilka imprez.

W tym sezonie kibice mieli prawo narzekać na Phila Morrisa. Dyrektor generalny SGP słynął z tego, że zalewał kolejne tory wodą, a kibicom serwował zawody, na których niewiele się działo. W przypadku wrocławskiej rundy Morris miał zaufać wrocławianom. Usłyszał, że warto polać tor kilka godzin przed imprezą, a później nie przesadzać z wyjazdami polewaczki.

Czytaj także: Zdunek Wybrzeże wygrało na koniec sezonu 

Trudno powiedzieć czy Morris wyciągnął wnioski, czy był to jednorazowy zryw. To będzie można ocenić dopiero po kolejnych turniejach SGP. Kibice siedzący w sobotę na Stadionie Olimpijskim nie mieli jednak prawa narzekać. Nie groziło im zaśnięcie na trybunach. Tym przed telewizorami pozostaje mieć nadzieję, że to początek pozytywnego trendu, że Morris nie będzie nas na siłę uszczęśliwiać żużlem na wodzie.

ZOBACZ WIDEO Stal Gorzów nie przystąpiła do licytacji. Groziło jej nawet bankructwo

Poziomem do jakości zawodów i sposobu przygotowania nawierzchni dostosowali się Biało-Czerwoni. W półfinałach mieliśmy aż czterech reprezentantów. Jedynie startujący z "dziką kartą" Maksym Drabik zapłacił frycowe i zakończył jazdę na fazie zasadniczej. Dla Drabika było to jednak pierwsze przetarcie z cyklem, więc można mu wybaczyć.

Gdy w roku 1995 Wrocław organizował pierwszy w historii turniej Grand Prix, wyznaczał nowe standardy. Wtedy Andrzej Rusko i jego współpracownicy uczyli się wielu rzeczy na żywym organizmie. Być może tamte doświadczenia zaprocentowały w sobotę. Być może dlatego Morris zaufał wrocławianom i nie zepsuł imprezy.

Czytaj także: Zagar w końcu był filarem Włókniarza 

Historyczny turniej we Wrocławiu zakończył się wygraną Tomasza Golloba. Bydgoszczanin przez wiele lat był jedynym reprezentantem Polski, na którego mogliśmy liczyć w SGP. Swojego upragnionego tytułu mistrza świata doczekał się w roku 2010, a kibice we Wrocławiu o nim nie zapomnieli. Podczas sobotniego turnieju kilkukrotnie skandowali jego nazwisko.

Golloba w sobotę nie było we Wrocławiu. Miejscowa publika miała jednak swojego faworyta - był nim Maciej Janowski, rodowity wrocławianin i zawodnik Betard Sparty. Janowski odpadł jednak z rywalizacji na etapie półfinałów. W finale zobaczyliśmy za to innych reprezentantów Polski - Janusza Kołodzieja i Bartosza Zmarzlika. Dzięki nim przed decydującym wyścigiem na Olimpijskim dało się słyszeć gromkie "Polska, Polska".

I tak jak w roku 1995 kibice mogli usłyszeć Mazurka Dąbrowskiego dzięki Tomaszowi Gollobowi, tak sobotę wrocławski stadion odczarował Bartosz Zmarzlik. Dokonał tego ten, który przez wielu namaszczany jest na następcę Golloba. Ten, który zdaniem wielu ekspertów ma największe szanse spośród Biało-Czerwonych na tytuł mistrzowski w roku 2019.

W sobotę wygrali wszyscy - kibice, Morris i Zmarzlik. Polak po wrocławskiej rundzie Grand Prix został jednym z liderów cyklu. Ma na swoim koncie 61 punktów. Tyle samo, co Leon Madsen i Emil Sajfutdinow. Szanse na to, że doczekamy się trzeciego żużlowego mistrza świata z naszego kraju są ciągle całkiem spore.

Łukasz Kuczera

Komentarze (0)