Żużel. Co ze spółkami skarbu państwa w polskich klubach? Jawność wydawanych środków jednym z pomysłów

WP SportoweFakty / Michał Krupa / Na zdjęciu: Daniel Kaczmarek
WP SportoweFakty / Michał Krupa / Na zdjęciu: Daniel Kaczmarek

Obecność spółek skarbu państwa nie tylko w sporcie żużlowym to temat rozległy jak rzeka. Dominuje przekonanie, że ile ludzi, tyle opinii. Wielu nie podoba się jednak, że publiczne pieniądze płyną do klubów niczym woda z kranu.

Od lat trwają zagorzałe dyskusje, czy spółki będące częścią skarbu państwa powinny wspierać poszczególne sporty, a jeśli tak, to w jakim wymiarze. I mimo, że niejednokrotnie padało wiele ciekawych pomysłów, wciąż nie udało się dojść do konsensusu. Nie chodzi tylko o żużel, ale o szereg innych dyscyplin, gdzie pieniądze podatników stanowią nieraz sto procent budżetu jednego klubu.

- I to jest złe. Spółki skarbu państwa powinny rzecz jasna uczestniczyć w życiu sportowo-kulturalnym, ale bardziej w ujęciu globalnym. Nie skupiając się na lokalnych ośrodkach. Chodzi o wielkie koncerny, które mają swoje siedziby w danym mieście - zaczyna Robert Dowhan.

CZYTAJ TAKŻE: Dudek: Nie mam dobrych rad dla Drabika

- Te spółki żyją z pieniędzy podatników, dlatego za ich pośrednictwem dotujmy sport olimpijski, reprezentacje Polski, które są dobrem całego narodu, albo ligowy w taki sposób, żeby każdy mógł się z nim utożsamić. Nie podpisujmy umów z jedną drużyną, bo np. prezes takiej spółki jest fanem jakiegoś klubu, albo zawodnika. Należy iść tropem PGE. Wzięła na swoje barki całą Ekstraligę, a Wojciech Stępniewski rozdziela pieniądze po równo w sposób uczciwy.

ZOBACZ WIDEO Żużel. #MagazynBezHamulców. Prezes Włókniarza w ogniu pytań o Drabika, Cieślaka i Doyle’a

Marta Półtorak życzyłaby sobie żeby spółki skarbu państwa mocniej zaangażowały się w rozwój młodzieży, bo tylko w ten sposób możemy w przyszłości myśleć o sukcesach na arenie międzynarodowej. - Jeżeli nie włączą się w to potężne firmy, to jak mamy pchać do przodu narybek? Ogólny sukces sportowy jest w naszym interesie, aby przedstawiciele polskiej kadry mogli na równi konkurować z międzynarodową czołówką.

Wróćmy do słów Dowhana, któremu nie podoba się podawanie klubom na srebrnej tacy pieniędzy. Były prezes Falubazu Zielona Góra w odniesieniu do poprzedniego wątku podaje przykład Unii Tarnów sprzed wielu lat, która praktycznie wyłącznie na garnuszku Grupy Azoty, czy Rafinerii Trzebinia zbudowała dream-teamy. Przez drużynę przewinęło się mnóstwo utytułowanych zawodników z braćmi Gollobami, Tonym Rickardssonem, Gregiem Hancockiem i Maciejem Janowskim na czele.

Nikomu wtedy nie śniło się konkurowanie z Jaskółkami w ujęciu finansowym. W tej chwili Tarnów to ligowy średniak występujący w 1. Lidze Żużlowej. Grupa Azoty nadal angażuje się w życie klubu, choć nie finansuje już zespołu tak jak kiedyś. Co nie zmienia optyki, że 2 miliony złotych rocznie każdy ośrodek przyjąłby z pocałowaniem ręki.

- Tam skupiono się na lokalnej społeczności. Ogromna kasa płynęła strumieniami, zepsuto rynek. Innym klubom nawet się nie śnił taki zastrzyk do budżetu i to na lata. Poza tym chemiczny potentat wziął na swoje barki indywidualne kontrakty z zawodnikami. Miało się wrażenie, że Grupa Azoty kupiła sobie klub, to był bardzo zły przykład. Zastanawiałem się do czego potrzebni są pracownicy w takim klubie, chyba tylko do otwierania bramy wjazdowej - kręci głową i dodaje. Podejrzewam, że kwoty, o których się wtedy mówiło mogły zapewnić dobrobyt sportowi w całym Tarnowie, a kto wie, czy i nie województwie. Jak to zestawić z niższymi ligi gdzie tam determinacja, obrotność prezesów, pasja doprowadza do tego, że klub istnieje - pyta.

- Kurek zakręcono, studnia wyschła, wraz z końcem pieniędzy skończyły się sukcesy. My w Zielonej Górze dostawaliśmy ze spółek skarbu państwa skromne wsparcie na poziomie kilkudziesięciu tysięcy. Były to dwie aktywności: PGNiG i totalizator sportowy. Oczywiście pisałem i spotykałem się z prezesami i zarządami podobnych firm, ale odbijałem się od drzwi. Zawsze ten sam powodów, dawanie środków lokalnie, nie wiedzieć czemu bez pójścia szerzej.

Wyciągając wnioski ze słów Dowhana rozpasanie i nie posiadanie planu B na wypadek wyjścia z klubu spółki skarbu państwa może skończyć się katastrofą. Najlepiej mieć w wtedy kilkuset drobniejszych sponsorów, zaufanych inwestorów, albo prywatnego przedsiębiorcę dla którego klub nie będzie zabawką. - W tym interesie trzeba mieć ciągle oczy szeroko otwarte. Mieliśmy w speedway'u panią Półtorak, która łożyła z własnej kieszeni ogromne środki do klubowej kasy. Bywały świetne imprezy, powstała ładna nowa trybuna, a dziś Rzeszów nie może wykaraskać się z kłopotów. To samo w Pile. Z rozrzewnieniem wspominają tam złote czasy, a teraz po stadionie hula wiatr, ośrodek zniknął z mapy - oznajmia.

- Łatwo coś przychodzi i odchodzi. My w Zielonej Górze mieliśmy rzeszę oddanych kibiców, którzy prowadzili swoje firmy, podwaliny pod rzetelny klub stworzyliśmy na małych partnerach. Jeśli w jednym sezonie ktoś się wycofywał, nie powstawała czarna dziura, tylko w to miejsce przychodzili nowi partnerzy. Nie było łatwo, ale jakoś nam się to wszystko fajnie zazębiało. Tak jest do tej pory. Nikt nie pamięta żeby w Zielonej Górze ktoś musiał chodzić z zawodnikami po sądach, a za klubem ciągnęła się groźba niewypłacalności.

Wywołana do tablicy Półtorak uważa z kolei, że nie widzi przeciwwskazań do promowania własnego podwórka poprzez szeroko pojęty sponsoring z pieniędzy publicznych. Ale stawia kilka warunków. - Niech to ma ręce i nogi. Trzeba zachować zdrowe spojrzenie, ekwiwalentność, demokratyczne zasady, umiar i zdrowy rozsądek - wylicza.

- Ale nie ma w tym nic złego żeby spółki funkcjonujące na konkretnym terenie nie wykładały kasy na to środowisko społeczne. Tam nierzadko w fabrykach, zakładach pracuje masa ludzi okolicznych miast, gmin itd. Niech oni też mają swój udział i możliwość decyzji gdzie chcieliby, aby ich firma inwestowała część środków. Zapytajmy ich wprost, czy są zadowoleni gdzie środki wydaje pracodawca - wyjaśnia.

Aż radykalny w swoich poglądach nie jest Władysław Komarnicki. Jemu bliżej do zdania Marty Półtorak. Honorowy prezes Stali Gorzów nie zwolennikiem żadnych ograniczeń i kagańców. - Zostawiłbym wolną rękę spółkom. Sport w regionie ma do siebie, że bywa jedyną rozrywką, a każdy chce poznać smak fajnych wyników - mówi.

- Faktycznie ludzie lubią utożsamiać się z konkretnym miejscem, działalnością gospodarczą kwitnąca w ich mieście. Interes jest ich "dumą narodową", więc dlaczego możny holding ma dawać pieniądze gdzieś indziej, zamiast promować się na swojej ziemi - uzupełnia Półtorak dodając następny ciekawy argument do dyskusji. -

- Spójrzmy również na to, że bez wykładania sporych kwot być może kilka klubów z niekoniecznie potężnych miast w naszej lidze przestałoby istnieć. W takich spółkach pieniądze w klubach żużlowych, czy ogólnie sportowych są niewielką częścią ich kapitału do którego się dokładamy. PGE np. nie łoży tylko na najlepszą ligę świata. Ma pod sobą siatkarską Skrę Bełchatów.

Padła nazwa PGE, a przecież i wspomniana wyżej Grupa Azoty przy okazji Unii Tarnów hojnie przelewa pieniądze na inne siatkarskie marki: Chemika Police, czy ZAKSĘ Kędzierzyn Koźle. Tam raczej nie słyszy się o innych pobocznych partnerach. Znowu głos ma Dowhan. -  Jeszcze raz podkreślę, cierpi na na tym dyscyplina. Mnie jako senatorowi wielokrotnie zadawano pytanie czemu tego nie zmienimy. Dlaczego faworyzowanych jest kilka zespołów z zamkniętego kręgu, a nie zawsze idzie to w parze z wysoką wartością marketingową.

Komarnicki wspominając dawne czasy i walkę o solidnych partnerów zazdrości teraźniejszym szefom klubów: - Jeżeli dana firma szuka możliwości promowania swojego produktu w sposób profesjonalny, rzeczowy, na wysokim poziomie, to żużel idealnie się w ten trend wpisuje. Kiedyś będąc prezesem nie miałem takiego szczęścia, jakie kluby mają aktualnie. Obecnie same firmy szukają polepszania wizerunku, bycia na ciągłym świeczniku. Zmusza je do tego idący do przodu świat. Rynek jest trudny i trzeba czymś zainteresować potencjalnych klientów. Poza tym mamy świetny czas dla czarnego sportu. Bartek Zmarzlik zdobył złoto IMŚ i pokonał w plebiscycie na Sportowca roku samego Roberta Lewandowskiego - podkreśla.

CZYTAJ TAKŻE: Trener z Rybnika potrzebuje pomocy

Tytułem zakończenia Półtorak sądzi, że ciekawą ideą byłoby np. pójście drogą miejskich samorządów, czy ujawniać ile gotówki jest przeznaczanych na poszczególne sporty. - Chyba nic by nie stało na przeszkodzie. Wtedy moglibyśmy się mądrzej określić, czy środki są przejadane i właściwie wydawane. Nie byłoby niedomówień

Chciałabym jednak nadmienić, że naprawdę znacznie trudniej jest uzyskać finansową pomoc ze spółki skarby państwa niż prywatnego przedsiębiorstwa. Jest krótsza droga do przejścia. Po zrobieniu analizy koszty muszą być związane z przychodami. Trzeba udowodnić, co ten sponsoring ma przynieść, muszą być spełnione określone warunki. To długi proces uruchamiający wiele machin pod drodze - zaznacza.

Półtorak aż obrusza się gdy podejmujemy temat kolesiostwa i szeroko pojętego nepotyzmu, gdy dochodzi do sytuacji, że jakiś szef klubu zna się z potencjalnym sponsorem i wykorzystuje ten fakt do własnych celów. - W żadnym razie nie może być tak, że prezes klubu ma w spółce kumpla, który zadzwoni do niego w środku nocy i powie: słuchaj stary brakuje mi tyle i tyle. Pasuje żebyś wyskoczył z brakującej kwoty, a w ogóle super by było abyś dokonał przelewu z samego rana. Takie coś jest nieakceptowalne - kończy.

Źródło artykułu: