Greg Hancock poinformował o swojej decyzji w piątek. Nie ucieszyła ona z pewnością środowisko żużlowe, ale prawdę mówiąc, takiego kroku można się było spodziewać. Biorąc pod uwagę przeciągający się powrót na tor i 50 lat na karku, trzeba przyznać, że Amerykanin podjął bardzo świadomą i odpowiedzialną decyzję.
Greg Hancock to absolutny fenomen. Aż czterokrotnie zdobywał tytuł Indywidualnego Mistrza Świata. Był pionierem żużla w Stanach i żużlowcem, którego znają pokolenia. Przez wiele lat, aż do września 2014 roku, brał udział w każdym turnieju cyklu Grand Prix. Łącznie wziął udział w 218 turniejach cyklu, wygrywając 455 biegów. Fenomen to chyba zbyt małe słowo.
Amerykanin dał się także doskonale poznać ze startów na polskich torach. Można powiedzieć, że był żużlowym obieżyświatem, ponieważ startował w niejednym polskim klubie. W sumie uzbierało się ich aż 10. Dwukrotnie zdobywał tytuł DMP. Najpierw z Falubazem Zielona Góra, a następnie z Unią Tarnów.
ZOBACZ WIDEO Żużel. #MagazynBezHamulców. Prezes Włókniarza w ogniu pytań o Drabika, Cieślaka i Doyle'a
Od zawsze słynął z tego, że wprowadzał świetną atmosferę do drużyn, w których startował. Podkreślali to sami zawodnicy jak i menedżerowie. Świetne relacje miał m.in. z Markiem Cieślakiem. Ale na żużlowej biografii Hancocka znajdą się też mniej przyjemne obrazki.
Przykłady? Rok 2004 i finał ligi między Unią Tarnów a Betard Spartą Wrocław. Hancock nie przyjechał na tamten mecz, a wszyscy dobrze wiedzieli, że chodziło o nieporozumienia z wrocławskimi działaczami z kasą w tle. Amerykanin spóźnił się też na półfinał między Apatorem Toruń a Unią Tarnów. Przez jego nieobecność mecz został odwołany, jednak akurat w tym przypadku sprawa rozeszła się po kościach, bo sędzia Piotr Lis źle policzył KSM gości i mecz został powtórzony. Niesmak jednak pozostał, bo to przecież był nie pierwszy wybryk doświadczonego zawodnika.
Przez laty przyległa łatka do Hancocka, że finanse są tym, na co wyjątkowo zwraca uwagę. Niespecjalnie tolerował opóźnienia w wypłatach, ale nie ma się co dziwić. Z niejednego pieca jadł chleb, a nierzadko trafiał na nierzetelnych działaczy. Ostatnio na Ireneusza Nawrockiego w Rzeszowie, a wcześniej fatalnie kończyła się jego przygoda m.in. z pogrążoną w długach Polonią Bydgoszcz.
Abstrahując jednak od wszystkiego, Hancock był przecież gwarantem wysokiej jakości i pewnych zdobyczy punktowych. Nie był typem indywidualisty. Na torze współpracował z kolegami z drużyny, co w przypadku innych zagranicznych gwiazd normą nie było. Przez lata uważany był też za pioniera technologicznego. W latach, gdy zdobywał mistrzostwo świata, był o krok przed rywalami gdy idzie o sprzęt.
I już na sam koniec można by rzec, że Greg to taki synonim Noriakiego Kasai w skokach narciarskich. Obaj panowie mają swoje recepty na długowieczność w sporcie. Omijają ich też kontuzje, co w żużlu nie jest taką oczywistością. Można w ciemno założyć, że gdyby nie choroba żony Hancocka, to Greg wciąż czarowałby nas swoją jazdą na torze. Prowadził się bez zarzutów. Zdrowa dieta, wypoczynek i świetnie zorganizowany team. Mówiąc krótko - prawdziwy mistrz.
CZYTAJ TAKŻE: Żużel. Debata ekspertów. Rafał Dobrucki: Tak dla ryczałtu, nie dla zagranicznych juniorów i powiększenia Ekstraligi
CZYTAJ WIĘCEJ: Żużel. Spłata długów cudownym lekarstwem na powroty do Stali? Tak załatwili Iversena i tak może być z Vaculikiem