Dramatyczny apel lekarki: Od was zależy, czy przejdziemy piekło, czy pójdziemy w komplecie na żużel i piwo (wywiad)

PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: laboratorium do walki z koronawirusem
PAP / Jakub Kaczmarczyk / Na zdjęciu: laboratorium do walki z koronawirusem

- Jeśli nie zostaniecie w domach, to postawicie nas w paskudnym położeniu. Przejdziemy piekło, będziemy decydować, komu należy się respirator. Pomóżcie nam tego uniknąć - mówi Kamila, lekarka klubu żużlowego, która pracuje w szpitalu jednoimiennym.

Kamila ma 29 lat i z obawy o konsekwencje prawne nie chce ujawniać prawdziwych danych. W związku z pandemią koronawirusa pracuje w szpitalu jednoimiennym, a poza tym jest lekarką jednej z drużyn żużlowych. W rozmowie z naszym portalem opowiada, jak koronawirus zmienił jej życie. - Nie wiem, czy spotkałyby mnie jakieś nieprzyjemności, ale wolę tego nie sprawdzać i pozostać anonimowa. Mam na głowie wiele innych zmartwień i nie chcę się nad tym zastanawiać. A poza tym chciałabym powiedzieć prawdę – tłumaczy.

Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: Kiedy spotkamy się na żużlu?

Trudne pytanie. Najbliższe dwa, trzy tygodnie powiedzą nam, jaka jest tendencja liczby zachorowań. To zależy głównie od ludzi. Muszą zostać w domach. Na pewno przydałyby się jeszcze większe obostrzenia, a może i stan wyjątkowy. Z dnia na dzień liczba zachorowań nie spadnie do kilku, ale jeśli przez najbliższe dwa, trzy tygodnie pozostaniemy na poziomie 200 - 300 przypadków w ciągu doby, a nie tak jak we Włoszech czy Hiszpanii, gdzie liczba dziennych zachorowań wynosi kilka tysięcy, to w połączeniu z wyższymi temperaturami może w wakacje zaczniemy wracać do normalności. Wtedy widzę szansę na żużel w sierpniu, może we wrześniu. Bardzo na to liczę, bo już trochę tęsknię.

Ale żużel z kibicami?

Bez kibiców nie ma sensu. Mam nadzieję, że nie pójdziemy w tym kierunku. To fatalne rozwiązanie.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film

Jak wygląda pani praca w szpitalu?

Telefon z pogotowia dzwoni bez przerwy. Dostajemy pytania, czy objawy danego pacjenta kwalifikują się do podejrzenia, że doszło do zakażenia COVID-19. Strach społeczny, że każdy pacjent z gorączką może być chory, choć nie miał kontaktu z osobą zainfekowaną koronawirusem, jest niebywały. A to powoduje, że trafia do nas wielu pacjentów, u których ryzyko jest naprawdę niewielkie. Problem w tym, że w momencie przekroczenia progu naszego szpitala ono bardzo mocno wzrasta.

Co dalej?

Ubieramy się w kombinezony i ich badamy. W większości zostają już u nas na oddziale, bo to osoby starsze, schorowane, które gorączkują z innych powodów. Strach wśród lekarzy jest jednak ogromny. Wszyscy boją się, że jeden zakażony pacjent doprowadzi do zamknięcia oddziału lub całej placówki. Łatwiej zatem skierować kogoś z niskim ryzykiem do szpitala jednoimiennego.

Ale mówi pani, że u was ryzyko zakażenia takiej osoby od razu rośnie. Gdzie tu logika?

No właśnie. Tej logiki nie ma, ale wielu lekarzy wybiera takie rozwiązanie. Nie chcą u siebie izolować takich pacjentów, pobierać im wymazu, a później czekać na wyniki, choć to czasami trwa zaledwie osiem godzin.

Ilu pacjentów trafia do was każdego dnia?

Około 20. Część z nich przychodzi do nas sama. Wtedy staramy się nie wpuszczać ich do budynku. Od tego mamy szpital polowy. Jeśli nie wymagają pilnej hospitalizacji, to tam pobieramy wymaz. Ewentualnie przepisujemy leki, zalecamy obserwację domową lub kontakt z sanepidem po uzyskaniu wyniku.

Jakie są reakcje ludzi, którzy do was trafiają? Są przerażeni?

To może wydać się dziwne, ale nie. Oni chyba uważają, że w momencie trafienia do szpitala najgorsze jest już za nimi. Najwyraźniej wychodzą z założenia, że im pomożemy. Nie do końca zdają sobie sprawę, że tak naprawdę wiele ryzykują. Mogą nie mieć koronawirusa, ale u nas ryzyko jego złapania rośnie do 90 proc. Tak się bardzo często dzieje i warto o tym mówić. Jestem pewna, że w społeczeństwie takiej świadomości ciągle brakuje.

Co zatem pani radzi?

Nie pchajcie się do szpitali jednoimiennych, które są już "skażone", bo to na pewno nie pomoże. Jeśli objawy są łagodne, to naprawdę lepiej zostać w domu. Z lekarzem pierwszego kontaktu można skontaktować się telefonicznie. Po wstępnym wywiadzie można otrzymać elektroniczną receptę. Warto z tego korzystać.

Przechodziła pani test?

Nie, bo cały czas jest założenie, że robienie testów u osób bezobjawowych nie ma zbyt dużego sensu. Gdyby ktoś zachorował, poczuł się gorzej, to na pewno byśmy to zrobili. To byłby obowiązek, bo nie można narażać reszty zespołu i zdrowych pacjentów.

Pytam, bo zachorowań wśród pracowników służby zdrowia jest naprawdę sporo. W jaki sposób staracie się zabezpieczyć? Co jest najważniejsze?

Trzeba się dobrze ubrać w kombinezon ochronny, ale przede wszystkim później go prawidłowo zdjąć. Precyzja jest w tym przypadku szalenie istotna.

Dlaczego?

Światowe badania dowodzą, że najwięcej zarażeń wśród lekarzy miało miejsce przy zdejmowaniu kombinezonów. Jego bezpieczne zdjęcie wcale nie jest takie łatwe. Nie można dotknąć skażonej zewnętrznej strony gołym ciałem, a już tym bardziej twarzą. To wszystko jest trudne, bo kombinezony są sztywne, a po czterech godzinach pracy mamy dość. Jesteśmy naprawdę wyczerpani.

Można to porównać do kilku godzin w saunie?

Tak. Te kombinezony nie oddychają. Można powiedzieć, że zakładamy na siebie worek. Do tego dochodzi maska, gogle. Jest trudno. Powiedziałabym, że ekstremalnie trudno.

Pomagacie sobie nawzajem w ściąganiu kombinezonów?

Oczywiście, że tak. To podstawa. Nie ma opcji, żeby ktoś zdejmował kombinezon, kiedy druga osoba go w tym czasie nie obserwuje. Jesteśmy bardzo zdyscyplinowani. Tak sobie postanowiliśmy i tak robimy. Jeśli widzimy, że ktoś może wykonać zły ruch, to od razu reagujemy. Dbamy o siebie nawzajem. Może wynika to z tego, że praca pracą, ale my lubimy się także poza nią. Jesteśmy ze sobą bardzo zżyci, więc jedno myśli o drugim.

Jest problem ze sprzętem ochronnym?

U nas w szpitalu nie. Mamy kombinezony i maski. Dodam, że większość pochodzi ze środków państwowych. A poza tym część sprzętu załatwiliśmy sobie sami.

To znaczy jak?

Pomogli nam przyjaciele, którzy mają drukarki 3D. Społeczeństwo czy różne organizacje dały nam ciśnieniomierze czy pulsoksymetry, więc jakoś sobie radzimy. Dodam jednak, że w szpitalach, które nie mają statusu jednoimiennych, problem jest, i to spory. Wiem o tym od kolegów i koleżanek.

Co czuje pani każdego dnia w drodze do pracy?

Strach, ale bardziej o to, że w pewnym momencie sobie nie poradzimy. Boję się zarażeń na dużą skalę w naszym szpitalu, że staniemy się takim ogniskiem.

A własne zdrowie, życie? O to nie?

Oczywiście, to też, aczkolwiek to nie może wpływać na naszą pracę. My o tym między sobą nie rozmawiamy. Każdy jednak wie, że to pierwsza linia frontu. Okazji do złapania wirusa jest mnóstwo. Inna sprawa, że jesteśmy młodym zespołem, bo na pewne rzeczy nie pozwoliliśmy.

Jakie?

Nie zgodziliśmy się, żeby nasze obowiązki wykonywali lekarze i pielęgniarki po 60. roku życia. Uznaliśmy, że to za duże ryzyko. Nie chciałabym mieć nikogo na sumieniu. My nie jesteśmy obciążeni. Ryzyko jest mniejsze, choć oczywiście i tak istnieje. W tych czasach nie ma jednak opcji, żeby go nie podejmować. Można je tylko minimalizować.

Jakie zachowania ludzi w czasach zarazy panią denerwują?

Nie mogę patrzeć na rodzinne spacery i ogromny ruch w supermarketach. Nikt mnie nie przekona, że codziennie trzeba iść do sklepu. Kiedy pandemia się zaczęła, wszyscy robili zapasy. Niektórzy się z tego śmiali. A co mamy teraz? Ludzie potrafią wychodzić codziennie po dwie, trzy rzeczy. Czy to jest niezbędne? Robienie zapasów, które było wyśmiewane, wcale nie było takie złe w porównaniu do tego, co dzieje się teraz. Przecież wyjście z domu raz na dwa tygodnie ogranicza kontakty międzyludzkie do minimum, a to największa broń w walce z wirusem, którą dysponujemy. Wychodzi na to, że krytyka niektórych zachowań przynosi więcej szkody niż pożytku. W tym przypadku tak się stało.

Ale drugich Włoch, Hiszpanii czy Stanów Zjednoczonych u nas nie będzie?

To zależy właśnie od liczby osób, które będą bagatelizować problem. Na razie takiej skali się nie obawiam, ale wszystko jest uzależnione głównie od społeczeństwa i stosowania się do wytycznych rządu.

Szczyt zachorowań dopiero przed nami. Szpitale sobie poradzą czy w powietrzu wisi wielki problem?

Na razie dajemy sobie radę, ale liczymy się, że w pewnym momencie liczba zgonów może być bardzo duża. Czasami możemy nie mieć na to wielkiego wpływu, bo przyjadą pacjenci starsi i schorowani. Może to źle zabrzmi, ale będą to przypadki, w których podłączanie do respiratora będzie uciążliwą terapią. Poza tym, jako lekarze cały czas boimy się jednego obrazka, który widzieliśmy we Włoszech.

To znaczy?

Nie chcemy wybierać, komu należy się respirator, a komu nie. Dla lekarza to byłby koszmar, prawdziwe piekło. Apeluję zatem do społeczeństwa, żeby nie było zachowań, o których powiedziałam wcześniej. Tak naprawdę od tego zależy, czy postawicie nas w tym paskudnym położeniu. Nie chcemy przez to przechodzić i warto, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Na razie nie ma dramatu, ale to nie znaczy, że z czasem go nie będzie. Wszystko zależy od społecznej dyscypliny. Może się powtarzam, ale chyba lepiej powiedzieć o tym raz za dużo niż za mało.

Powinniśmy nosić maski?

To ma jakiś sens. Na pewno nikomu nie zaszkodzą. Musimy jednak pamiętać, że maski chirurgiczne nie chronią nas przez wiele godzin. One działają od 30 do 60 minut i zabezpieczają osoby wokół nas. Jeśli mamy w sobie wirusa, to go nie rozsiewamy. Dla nas samych ochroną są maski ze specjalnymi filtrami. Inna sprawa, że nie zakładajmy ich, kiedy wsiadamy do samochodu, bo tylko je marnujemy. Ważny jest zdrowy rozsądek. Polecam je stosować w sklepach, komunikacji miejskiej czy kiedy trzeba przejść z punkt A do B. No i najlepiej trzymajmy się od siebie na dystans dwóch lub czterech metrów.

Co zrobi pani za kilka miesięcy, kiedy pandemia wygaśnie?

Pójdę z moim zespołem na piwo.

Tak po prostu?

Tak, i bardzo o tym dniu myślę. To taka motywacja do pracy. Czymś trzeba teraz żyć. Chciałabym się z tego wszystkiego jeszcze śmiać i móc powiedzieć, że pomoglibyśmy wielu ludziom. Najważniejsze, żebyśmy byli wtedy w komplecie, bo to kluczowy warunek, żebyśmy się razem śmiali.

Źródło artykułu: