Jarosław Galewski, WP SportoweFakty: W czwartek premier Mateusz Morawiecki i minister Łukasz Szumowski przedstawili plan "odmrażania gospodarki". Jaka była pana reakcja?
Witold Skrzydlewski, były prezes klubu żużlowego Orzeł Łódź, znany łódzki biznesman: Można powiedzieć, że pan minister Szumowski odebrał mi ostatnią nadzieję. To stało się w momencie, gdy wypowiedział słowa, że przez półtora roku, a może nawet i przez dwa lata będziemy się jeszcze bujać z tym wirusem, a do normalności wrócimy wraz z wprowadzeniem szczepionki. W tej chwili nie wyobrażam sobie, żebyśmy chodzili tak długo w maskach, ale chyba na to się zanosi. Dla mnie to jedna wielka tragedia. Do tej pory łudziłem się, że od wakacji coś mocniej się ruszy. A tu nic. Wszystko prysło. Szkoda gadać. Za mojego życia nie będzie już normalnie.
Spodziewał się pan większego poluzowania? Na co konkretnie pan po cichu liczył?
To już nie ma znaczenia. Dobrze wiem, co się dzieje. Wystarczy dokładnie wsłuchać się w słowa pana ministra i premiera. Oni nie przewidują mniejszej liczby zachorowań. Wręcz przeciwnie, możemy nawet zakładać wzrost. Rzecz w tym, że służba zdrowia będzie na to bardziej przygotowana. Mamy przecież coraz więcej dedykowanych szpitali. A ludzie będą wracać do pracy, bo gospodarka nie może cały czas stać w miejscu. Silniejsi przetrwają, a starsi i słabsi mogą nie mieć tyle szczęścia. Wiem, jak to brzmi i nie myślałem, że dożyję takich czasów, ale niestety taką mamy rzeczywistość.
ZOBACZ WIDEO: Dawid Kubacki dba o zdrowie. "Nie wiadomo, gdzie spotkamy się z wirusem"
Prowadzi pan jedną z największych łódzkich firm, która ma w dodatku ogromną tradycję. Ma pan 40 kwiaciarni w województwie łódzkim, a do tego należy dodać dwa krematoria i ponad dziesięć biur pogrzebowych. W jakiej kondycji jest pana biznes po ponad miesiącu walki?
Gdybyśmy zajmowali się tylko pogrzebami, to pewnie jakoś byśmy dawali radę. W naszym przypadku większe dochody generowały jednak zawsze kwiaty. Teraz sporo naszych kwiaciarni zostało zamkniętych, a sprzedaż stanowi 15 proc. tego, co wcześniej.
A część pogrzebowa? Wie pan, że sporo ludzi z uporem maniaka powtarza, że teraz to pan na pewno zarobi?
Wiem, że tak mówią, ale zapewniam pana, że wcale nie jest różowo. Na pogrzebach mamy teraz po pięć osób. Ludzie kupują jak najtańsze trumny, bo mamy niepewne czasy. Jak słyszę, że teraz się nachapię, to aż mam ochotę powiedzieć niektórym o liczbach.
Na logikę zakładam, że ludzi umiera obecnie mniej niż przed pojawieniem się koronawirusa.
Zgadza się, ale to dobrze. Wprawdzie ktoś może powiedzieć, że żyję z nieszczęścia ludzi, ale cieszę się, że żyjemy i tego życzę każdemu. Rozmawialiśmy jednak o liczbach, więc już tłumaczę. Szpitale przeprowadzają teraz mniej operacji. Na drogach ginie mniej osób, bo skoro mniej się przemieszczamy, to zmalała liczba wypadków. A hejterów mam już naprawdę dość. Czasami nawet zadzwoni ktoś znajomy ze stwierdzeniem, że teraz to zacieram ręce. A mi wtedy ręce opadają. Nie powiem już nawet, co mam ochotę zrobić z jednym i drugim. Trzeba zrozumieć, że w Polsce nie ma drugiej Hiszpanii czy Włoch. I powiem panu, że modlę się do Boga, żeby nigdy nie było. Przysięgam to panu z ręką na sercu. Sam jestem w grupie ryzyka. Siedzę od rana do wieczora w firmie. Nocuję w niej. To teraz mój dom.
Pamiętam naszą ostatnią rozmowę w pana firmie. Wtedy w Polsce nie było jeszcze ani jednego przypadku koronawirusa. Powiedział mi pan, że sezon żużlowy nie ruszy, że imprezy masowe będą odwoływane. A później powtarzał, że kibice na trybuny na pewno w tym roku nie wrócą. I na to się zanosi. Co zatem z tym pierwszoligowym żużlem?
Nadal uważam, że nie ma wielkich szans na żużel w wydaniu pierwszoligowym. PGE Ekstraliga może sobie pozwolić na brak kibiców, bo telewizja daje ogromne pieniądze, a wiadomo, że im zależy, bo nie mają już co pokazywać.
Moim zdaniem telewizja to jedyny ratunek dla pierwszej ligi. Myślę o zwiększeniu wartości kontraktu. Możliwe?
Myślę, że ktoś mógłby zapłacić więcej za pierwszą ligę. To moje zdanie, ale ja nie decyduję w polskim żużlu. Musimy jednak podejść do tematu szerzej.
Czyli jak?
Załóżmy na chwilę, że jednak jedziemy bez kibiców. Wtedy prezesi muszą porozmawiać ze swoimi zawodnikami. I teraz mamy najważniejsze pytanie. Czy pan żużlowiec zejdzie z 2500 zł na 500 zł za punkt? Zapewniam pana, że przy pustych trybunach mówimy o takiej skali cięć. Wcale w tym momencie nie przesadzam. Gdyby zawodnicy na to poszli, ta liga może mieć jeszcze sens. Moglibyśmy uratować sezon.
A co wydarzy się, jeśli sezonu w pierwszej lidze nie będzie w ogóle?
Na razie to myślę, że mogę być jednym z większych przegranych, bo wypłaciłem zawodnikom wszystkie pieniądze na przygotowanie do sezonu. Oni sobie zatem jakoś poradzą. Dostali środki, a nawet jak je wydali, to mają motocykle, które zawsze można sprzedać. Kluby, które rozpisały sobie wszystko na raty, najgorzej na tym jeszcze nie wyjdą. W związku z tym oczekuję jednej kluczowej decyzji, gdyby liga nie pojechała. Powiem panu zresztą, że od tego uzależniam dalszą obecność firmy H. Skrzydlewska w żużlu.
O co chodzi?
Kontrakty muszą zostać zamrożone. Jeśli zawodnik chce uprawiać ten sport, to jego umowa musi być przeniesiona na kolejny sezon. Tak samo trzeba wydłużyć wiek juniorski. Kalendarz musi zostać przesunięty o rok. Nie wyobrażam sobie wolnej amerykanki, nowego sezonu i podpisywania od nowa kontraktów. Jeśli do tego dojdzie, to mnie wtedy w żużlu już nie będzie. Nie piszę się na to. Choćby się paliło i waliło.
A jeśli te warunki zostaną spełnione?
To będziemy walczyć. Pan przecież wie, że jestem wojownikiem i nigdy się nie poddaję.
Nie powiedział mi pan jednak, co będzie z innymi klubami, z całą pierwszą ligą.
Najgorzej będą mieć kluby, które opierały się na wielkich miejskich dotacjach i miały duże wpływy z biletów. Oni przewrócą się najszybciej, bo dla samorządów ważniejsze będą szpitale, ratowanie przedsiębiorców, obniżanie czynszów za wynajem lokali. Nikt z tych obszarów pieniędzy nie zabierze. Najłatwiej będzie obciąć sport, bo to aż tak nie zaboli. Przetrwają kluby z prywatnymi właścicielami, którzy mają swoich przyjaciół. Zapomnijmy jednak o tym, że będą fruwać takie stawki jak kiedyś. Poszliśmy o jeden most za daleko.
A co pana zdaniem zrobią kibice, jeśli nie będzie meczów z ich udziałem? Pytam głównie o tych, którzy kupili karnety. Znam kluby, które już tych pieniędzy nie mają, bo dostali je zawodnicy, a oni wydali na sprzęt.
Kibiców uważam za ludzi solidnych. Polecam jednak spojrzeć w kierunku fanów mojego klubu Widzew. Sprzedali 16 tysięcy karnetów w tydzień i nikt nie wystąpił z prośbą o zwrot. Dla nich to wkład, który w trudnych czasach jest potrzebny, jeśli darzy się klub głębszym uczuciem. To jest wielka klasa. Niemniej jednak każdy wiarygodny klub powinien ogłosić, że karnety zachowują ważność na przyszły rok. Namawiam, żeby sobie pomagać. Podoba mi się, że ludzie zamawiają miejsce w restauracji, kiedy ta zostanie już otwarta. Chcą w ten sposób pomóc lokalom. To jest bardzo budujące. Jeśli u nas ktoś będzie jednak chciał odzyskać pieniądze, to daję słowo, że je odzyska. No może poza jednym takim. Jemu nie oddam dla zasady.
O czym pan teraz mówi?
Opowiem panu na koniec historię. Jest w Łodzi jeden taki, który mieni się kibicem żużla i walczy z nami drugi rok o 30 zł. Najchętniej bym mu je przykleił na czole, ale powiedziałem sobie, że nie tym razem, bo zwyczajnie nie ma racji. Ten człowiek do dziś nie rozumie, że mecz żużlowy może zostać przerwany ze względu na pogodę, a bilet zachowuje wtedy ważność. U nas tak się stało, ale klient uparł się, że chce pieniądze. Podał nas wszędzie, gdzie to tylko możliwe i walczymy o te 30 zł. Tacy niestety też się trafiają. Kibicami bym ich jednak nie nazwał. Inne słowo pasuje bardziej. Mam je na końcu języka, a to chyba znak, że powinniśmy już kończyć.
Zobacz także:
Eliminacje Grand Prix odwołane. Zagrożony cały cykl 2020
Krister Gardell: Szwedzi są odpowiedzialni