Koronawirus w kopalniach. Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Kazano pracować, choć już byli pierwsi zakażeni

- To cud, że koronawirus wdarł się do kopalni dopiero po czterech tygodniach trwania epidemii w Polsce - mówi Szymon Węgrzyk, górnik i piłkarz okręgówki. - Mamy tu teraz polskie Bergamo, ludzie żyją w psychozie - dodaje Dariusz Reder, menedżer.

Dariusz Ostafiński
Dariusz Ostafiński
Szymon Węgrzyk przed bramą KWK Jankowice WP SportoweFakty / Dariusz Ostafiński / Szymon Węgrzyk przed bramą KWK Jankowice.
Na Górnym Śląsku epidemia koronawirusa szaleje. Zakażonych jest tam 6 tysięcy ludzi. Najwięcej w Polsce, dwa razy więcej niż w mazowieckim, które w tym zestawieniu jest drugie. Przez moment mówiło się nawet o zamknięciu województwa, otoczeniu go kordonem sanitarnym. Premier Mateusz Morawiecki po konsultacjach ze specjalistami ostatecznie stwierdził jednak, że nie będzie to konieczne.

Największymi ogniskami wirusa są kopalnie, które mimo pandemii nie zostały zamknięte, jak wiele innych zakładów w Polsce. - Nie mogły zostać zamknięte, bo nie byłoby do czego wracać - stwierdza Szymon Węgrzyk, piłkarz ligi okręgowej, pracownik KWK Jankowice, gdzie wszystko się zaczęło. Górny Śląsk to miejsce specyficzne. Kto mieszka tu od lat, miał bądź ma choć niewielki związek z licznymi tu kopalniami. Nie inaczej jest w przypadku ludzi sportu. - Kilka dni przestoju i wyrobiska by się zapadły. Gdy ostatnio zarządzono dwa tygodnie wolnego, wyznaczone do tego osoby zjeżdżały pod ziemię, by sprawdzać zabezpieczenia i wietrzyć chodniki. Wszystko po to, by nie dostał się tam metan - dodaje.

"Na Jankowicach" zakażonych jest około 600 pracowników. Na dzielnicę Rybnika, w której znajduje się kopalnia, padł strach. - Starsi ludzie są przerażeni, starają się nie wychodzić z domów - mówi Robert Chmiel, żużlowiec Zdunek Wybrzeża Gdańsk, wcześniej ROW-u Rybnik, który do bramy kopalni ma 15 minut spacerkiem. - Gdy zmarła żona jednego z górników - a miała tylko 42 lata - zapanowała tu mała psychoza. Każdy, kto miał objawy chorobowe, chciał się dostać do lekarza, bo uważał, że dopadł go COVID-19 - opowiada Dariusz Reder, menedżer Chmiela.

W szoli połamali ojcu żebra, taki jest tam ścisk

Reder widzi kopalnię, miejsce ostatnich nieszczęść, z okna mieszkania. - Wiem, jak wygląda praca tam, więc wiedziałem, że nie da się uniknąć masowych zakażeń. W łaźni tłok, a jeszcze jeden drugiego myje, żeby usunąć cały brud. W szoli, czyli w windzie, ścisk jest taki, że kiedyś mój tata wyszedł stamtąd z połamanymi żebrami. Ojciec już nie pracuje. Robi za to szwagier i złapał wirusa. Jest już po trzecim teście. Ostatni wynik miał ujemny.

ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Czy zabraknie pieniędzy na polski sport? "Liczę na to, że budżet ministerstwa sportu będzie wyglądał tak samo"

Pierwsze przypadki wirusa na Jankowicach zlekceważono. - Pojawienie się koronawirusa na kopalniach było kwestią czasu - zauważa Węgrzyk. - To i tak cud, że pierwsze zakażenia pojawiły się dopiero po czterech tygodniach trwania pandemii w Polsce. Czy protestowaliśmy, że każą nam fedrować z zakażonymi? Pracownik nie ma nic do gadania. Zresztą każdy myślał, że to tylko kilka osób, że nic złego się nie stanie, a to się wymknęło spod kontroli. Potem już każdy był mocno przejęty, bo żaden z nas nie wiedział, czy kolega, który jest obok, nie ma przypadkiem koronawirusa. Baliśmy się, bo każdy ma rodziny, dzieci. Staraliśmy się jednak jak najmniej o tym myśleć, skupiać się na robocie, licząc że jakoś to będzie.

W Jankowicach prawie każdy ma górnika lub górniczego emeryta w rodzinie. Tata Chmiela jest w tej drugiej grupie, ale by dorobić, pracuje teraz w firmie świadczącej usługi na terenie kopalni. - Kilka razy z mamą mówiliśmy tacie, żeby wziął urlop, by tam nie szedł, ale on wciąż znajdował wymówki. Przekonywaliśmy, że rodzina, że zdrowie najważniejsze, a on że jeszcze trochę wytrzyma. W końcu zadeklarował, że popracuje do piątku. No ale wtedy kopalnię zamknęli - mówi żużlowiec.

- Od początku każdy z nas miał stracha, ale nikt nie chciał brać urlopu ani chorobowego, bo to odbiłoby się na wypłacie. Z czegoś żyć trzeba - dodaje Węgrzyk. - Napięcie jednak rosło z przybywaniem zakażonych. Słyszało się, że jeden traci smak i węch, że ktoś inny ma gorączkę. Na szczęście nie było ofiar śmiertelnych, więc to nas trochę podnosiło na duchu.
Na zdjęciu: Dariusz Reder Na zdjęciu: Dariusz Reder
Wielkie testowanie na COVID-19 było jednak dla każdego pracownika sporym przeżyciem. Węgrzyk, choć nie miał żadnych objawów i czuł się dobrze, też się stresował. - Z tyloma osobami miałem kontakt, a już wiedziałem, że większość przechodzi to bezobjawowo, więc nerwy były. Pierwszy test robiłem w specjalnym namiocie postawionym przed szpitalem. Wynik ujemny, ulga i szybki telefon do domu, żeby przekazać dobrą wiadomość. Drugi test już pod kopalnią, umówiony na konkretną godzinę, przez SMS-a. Znowu wynik ujemny, a to znaczy, że mogę wracać do pracy.

W przypadku większości górników testy przebiegły sprawnie. Problem mieli jedynie ci, którzy robili je przez Sanepid. Czekali na wynik nawet tydzień. Ci, którym testy robił zakład pracy, wiedzieli czy są chorzy bądź zdrowi po dwóch dniach. - Była tylko jakaś mała wpadka z tymi SMS-ami, bo nie wszyscy dostali, a nie szło się nigdzie dodzwonić, więc jechali w ciemno. W jednym dniu pół Rybnika było zakorkowane przez górników jadących na testy - przyznaje Węgrzyk.

Pod ziemią jest duszno i zdejmują maseczki, by złapać oddech

Po testach do pracy na kopalni wrócą już tylko zdrowi. Zdaniem Redera to daje nadzieję, choć nie można wykluczyć, że sytuacja się nie powtórzy. - W kopalni zachowanie dystansu jest fikcją. Maseczki oczywiście każdy ma, bo są one wymagane przepisami BHP, ale na dole jest duszno i często trzeba je zdejmować, by złapać oddech. Człowiek w tej robocie strasznie się poci, górnicy często zrzucają koszule.

Nie łudźmy się też, że od teraz w szolach będzie zjeżdżało na dół mniej ludzi. - To niemożliwe. Gdyby wpuszczać ludzi do tej windy zgodnie z reżimem sanitarnym, to okazałoby się, że gdy ostatni pracownicy załogi zjeżdżali na dół, pierwsi kończyliby dniówkę - zauważa Węgrzyk, a Reder dodaje: - Pod ziemią górnicy nadal będą jechali wręcz przytuleni do siebie specjalnymi kolejkami, bo kopalnia jest tak rozległa, że dojście do niektórych wyrobisk zajęłoby im zbyt wiele czasu. Żeby dojść z windy do wyrobiska, trzeba czasem pokonać nawet trzy-cztery kilometry.

Górnicy z Jankowic, ich rodziny, cieszą się jednak z tego, co jest, licząc że teraz będzie już normalniej i bezpieczniej. - Znowu mogę widywać brata, z którym nie spotykałem się, gdy był na kwarantannie i miał robione testy - mówi Chmiel.

Szwagier Redera też już jest czysty, a Węgrzyk wrócił nie tylko do pracy, ale i na boisko. Na kopalni jest przodowym zmiany, a w Pierwszym Chwałowice jest rozgrywającym i najlepszym strzelcem zespołu. W trzech ostatnich sezonach zdobył odpowiednio: 6, 21 i 32 bramki. - Asyst miałem jeszcze więcej - dodaje. - Już trenujemy w sześcioosobowych grupach, piłki są dezynfekowane, mamy płyny, odstępy zachowujemy w miarę możliwości, a po treningu w auto i kąpiel w domu. Chcemy w najbliższym sezonie powalczyć o górną część tabeli.

Czytaj także:
Obcokrajowcy zostają w koszarach, choć MSZ zmiejsza obostrzenia
Wirus wyrzucił z parku maszyn legendy i prezesów





KUP BILET NA 2024 ORLEN FIM Speedway Grand Prix of Poland - Warsaw -->>

Czy po wielkiej liczbie testów sytuacja na kopalniach wróci do normy?

zagłosuj, jeśli chcesz zobaczyć wyniki

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×