Dariusz Ostafiński, WP SportoweFakty: Wraca pan do pracy? Pytam, bo na pańskim Facebooku widziałem taki filmik, w którym wychodzi pan z trumny i ogłasza powrót.
Maciej Fludziński, szef Seagull Tattoo, kibic żużla: Jeszcze nie wróciłem, ale 6 czerwca to się stanie. Jest zielone światło. A filmik jest pewnym symbolem. Uśmiercili mi branżę, więc trzeba się podnieść z trumny. To jednak stary film. Mam przyjaciółkę, co ma zakład pogrzebowy, i kiedyś to nakręciliśmy. Teraz pasuje do sytuacji, a że mam do siebie dystans, często śmieję się z samego siebie, to dałem wideo do sieci.
Jak długo pan nie pracował?
Około 10 tygodni albo nawet trochę więcej.
ZOBACZ WIDEO: Tatuażysta żużlowców wstaje z grobu
To z czego się pan przez ten czas utrzymywał?
Z oszczędności. Niestety. Uważam jednak, że te wszystkie restrykcje wprowadzone na dłuższy czas w związku z epidemią były zupełnie niepotrzebne. Przykład szwedzki pokazuje, że można to było zrobić inaczej, bez takich obostrzeń. Przez to zamknięcie wiele firm poupadało, kłopoty mają właściciele kin, artyści, branża rozrywkowa.
Wie pan, ja myślę teraz podobnie jak pan, ale na początku wydawało mi się, że to zamknięcie nas w domach jest dobrym wyjściem.
No a ja od początku nie wierzyłem w to, że to trzeba tak zrobić. Nie neguję tego, że jest wirus, ale ta cała szopka z kwarantanną, ta panika, to mi się nie podoba. To jest moja subiektywna opinia. Przyznam, że mam w rodzinie osoby, które myślały inaczej niż ja i czasami już nie mogłem na to patrzeć. Szczęście w nieszczęściu, że mam astmę, to przynajmniej maseczki nie musiałem nosić. Raz coś dobrego z tej mojej astmy wyszło. Poza wszystkim daleki jestem od polityki, ale nie ulega dla mnie wątpliwości, że ludźmi w strachu łatwiej się manipuluje. Nie oglądam telewizji, czasem coś tam zobaczę na fejsie, ale wiem, że to całe strasznie i zamknięcie nie było potrzebne. Gospodarka dostała po tyłku.
Nie no, odmrażamy się, luzujemy obostrzenia. Inna sprawa, że poziom zakażeń nie spada i utrzymuje się na pewnym, dość wysokim poziomie. Ktoś mógłby powiedzieć, że nic się nie zmieniło.
Jak to nic się nie zmieniło? Jest cieplej. Zmieniło się też to, że wielu ludzi nie ma za co żyć. Mam znajomych, rozmawiam z nimi, wiem, jak to wygląda. A wirusy były, są i będą. Dawno temu hiszpanka, nie tak dawno SARS, czy świńska grypa. Oczywiście przykre to jest, bo ludzie umierają. Z drugiej strony trzeba było to zrobić inaczej, bo teraz chlubimy się tym, że mało ludzi zmarło, ale zabito gospodarkę. Mój ukochany żużel ma kłopoty.
Pan posłucha, co mówi rząd. Premier opowiada w mediach, że inni nam zazdroszczą tego, jak sobie poradziliśmy z wirusem.
Tak sobie poradziliśmy, że zabiliśmy ileś tam przedsiębiorstw. W Niemczech zrobiono lepiej. Tam moja branża, czyli studia tatuażu, dostała konkretne pieniądze za ten czas, w którym nie pracowała. Otrzymali po kilka tysięcy euro, żeby mieli za co przeżyć.
My dostaliśmy tarcze. Jedną, drugą, trzecią.
Te tarcze to można do kosza wyrzucić. Takie firmy jak moja muszą płacić czynsz, rachunki i nikt na to nie czeka. A jak nie wpływu, a jedynie odpływ, to staje się jasne, że dla mnie rozmowa o pieniądzach nie jest niczym przyjemnym. A muszę zaznaczyć, że dla mnie praca to przede wszystkim przyjemność, a pieniądze są wyłącznie miłym do niej dodatkiem. Niemniej jednak powtórzę raz jeszcze, szkoda, że tak to u nas rozwiązano. I nawet nie chcę wiedzieć, ilu ludzi wpadnie przez to w depresję. A grypą i tak się każdy w końcu zarazi, bo tak ludzie nabierają odporności.
Problem w tym, że dla niektórych zakażenie oznacza śmierć.
Wie pan co, ja mam znajomych we Włoszech i trochę z nimi rozmawiałem. Tam na przykład wiele osób zmarło na choroby współistniejące. W wielu przypadkach na siłę kazali lekarzom pisać, że ta śmierć miała związek z COVID-19. Prawda jest taka, że wiele osób we Włoszech chorowało na płuca i trudno uznać wirus za jedyną przyczynę zgonów. Zresztą powiem panu jeszcze taką historię. Mam kolegę, który był we Włoszech, bo jeździ ciężarówką, w tym mieście, z którego płynęły w świat drastyczne obrazki. On był tam długo, ale niczego takie nie widział. Czasami świat w mediach wygląda inaczej niż w realu.
Przez ludzi, przez dziennikarzy także, czasem przemawia strach.
Tylko głupcy się nie boją. Niemniej, proszę się nie obrażać, media trzeba dzielić na pół. Każdy musi mieć swój rozum. Moja branża mogła normalnie w czasie epidemii działać. Ja mam zwykle jednego klienta dziennie i wszystko, co używam, jest jednorazowe. Dziwne dla mnie było to, że mogłem iść do pani kasjerki do sklepu, a ona do mnie nie mogła przyjść.
Wie pan już, jak i czy zmieni się pana zakład w związku z restrykcjami?
Nie wiem, nie ma wytycznych. Niemniej, jak powiedziałem, u mnie jest wszystko jednorazowe. Nie wiem, czy moi klienci nie są chorzy, więc pytam, a profilaktycznie i tak zakładam na stanowisko jednorazowe folie. U mnie jest bezpieczniej niż w zakładzie stomatologicznym, gdzie wiertła do zabiegów są sterylizowane. Moje igły idą do odpadów po jednym użyciu.
Pan naprawdę pyta ludzi, którzy do pana przychodzą, czy są chorzy?
Tak. Czasami są klienci, którzy mają padaczkę, a tatuowanie to jest nie tylko przyjemność i radość z tworzenia pewnego dzieła, ale i też ból i stres. Różnie ludzie reagują, więc ja muszę wiedzieć, czy mają padaczkę, cukrzycę, czy hemofilię, gdzie rany się nie goją. Robię więc taki wywiad, bo jednak wykonuję zabieg naruszający tkankę skórną. Ja sam mam swoje restrykcje.
To niewiele się zmieni?
Jedynie dojdzie coś do odkażania studia na wieczór. Do tego jakaś przyłbica. Niemniej nie mogę się doczekać, bo w odróżnieniu od kilku moich kolegów nie tatuowałem na czarno. Ja ich rozumiem, oni to robili, żeby przeżyć. Ja wolałem poczekać.
To od kiedy pan czeka?
Jakoś tak od 14 marca, od dnia urodzin.
A jak teraz u pana z terminami? Ludzie dzwonią?
Oj masę ludzi dzwoni i pisze. Zwykle miałem zamówienia na trzy miesiące do przodu. Musiałem jednak odwołać wszystko. Teraz, jak ktoś się zgłasza, to też musi czekać. Choć z drugiej strony mam trochę taką płynną sytuację kalendarzową. Czasami może ktoś odwołać w ostatniej chwili, bo nie może przylecieć i wtedy robi się miejsce.
Ostatni tatuowany przez pana żużlowiec to?
Janusz Kołodziej. Wcześniej nie miał żadnego tatuażu, ale postanowił spróbować. Był tuż przed epidemią. Robimy coś większego. Na razie ma kontury na ręce zrobione. Jak tatuaż jest skomplikowany, to dzieli się go na kilka sesji. Zaczyna się od linii, a na kolejnych sesjach dodaje się szarości, cienie i kolory. Po sezonie Janusz do mnie wróci.
Ilu żużlowców było w pana studio?
Łącznie 56., czyli bardzo dużo. Mistrza świata Bartosza Zmarzlika nie było, ale pojawili się obaj bracia Pawliccy, Dudek, Hampel, Walasek, Pieszczek, Madsen, Przedpełski, Ułamek czy Ljung.
To pan ma informacje z pierwszej ręki?
Czasami się z żużlowcami śmieję z różnych spekulacji na ich temat. Ktoś widział busa, a ja wiem od samego zainteresowanego, co jest grane. To normalne, bo z wieloma żużlowcami się przyjaźnię.
Czyli warto do pana dzwonić po newsy?
Nie zdradzam nic nikomu. Jestem jak ksiądz. To, co zostało powiedziane w moim studio, zostaje w tych czterech ścianach i nigdzie nie wychodzi. Żeby było ciekawiej, to z dziennikarzami też się przyjaźnię. A z żużlowcami to zdarza mi się nawet latać na wakacje, bywać w ich domach. Takim naprawdę serdecznym przyjacielem jest dla mnie Jarek Hampel.
On jest zawodnikiem po przejściach, mocno wyhamowały go kontuzje, a teraz jeszcze zwolniła go Fogo Unia. Wierzy pan, że jeszcze kiedyś wróci do dawnej dyspozycji?
Mocno w to wierzę. Jarek to taka nasza żywa legenda. Patrząc na to, w jakim wieku sukcesy osiągał Hancock, mogę powiedzieć, że wciąż wszystko przed Jarkiem. Proszę sobie przypomnieć, jak ofensywna była jego jazda w tych najlepszych momentach po kontuzji. Chwalę go nie tylko, dlatego że się z nim przyjaźnię, ale dlatego, że to mega-żużlowiec. Jak będzie miał dobry sprzęt, to pokaże, na co go stać. A odejścia z Unii nie chcę komentować.
Z tym sprzętem to on miał ostatnio problem, bo po latach współpracy z tunerem Janem Anderssonem zmienił mechanika.
I to jest zawsze wyzwanie. Jarek do pewnych rzeczy się przyzwyczaił, a teraz jest inna charakterystyka silników, inaczej są one sprężone. Do tego trzeba dodać ustawienia i przeróżne kruczki, które powodują, że zawodnik potrafi wykorzystać silnik do maksimum i być szybszym od rywali. Kibicom się wydaje, że żużlowiec robi wielkie oczy, nakręca gaz i leci. A to nie jest tak. Zawodnicy różnie startują, niektórzy na pół gazu, więc z tym ustawieniem silnika to jest grubsza sprawa. Wiem coś o tym, bo sam trochę pojeździłem na żużlu. Poza tym każdemu polecam zobaczyć sobie ten sport z poziomu murawy stadionu. Dopiero w tym miejscu widać prędkość.
Rozumiem, że ostrzy pan sobie zęby na start ligi?
Już nie mogę się doczekać. Przede wszystkim będę trzymał kciuki za moim Wybrzeżem, które startuje w pierwszej lidze. Zasadniczo jednak każdego lubię i za każdego trzymam kciuki. Może trochę bardziej lubię Unię Leszno i Falubaz.
Trochę pecha ma to pana Wybrzeże, że w pierwszej lidze pojedzie mocny Apator. Awansu raczej z tego nie będzie.
To jest sport. W Wybrzeżu mieliśmy kiedyś dream-team z Rickardssonem i Ułamkiem, ale spadliśmy z Ekstraligi. A kto by pomyślał, że rok temu Motor tak dobrze pojedzie, że się utrzyma. Dajmy Wybrzeżu szansę.
Czytaj także:
Oferta Vaculika na stole. Najpierw inwestycje, potem Ferrari
Na Stali służby specjalne i spalone sprzęgło
ZOBACZ WIDEO: Znany specjalista ostro o powrocie kibiców na stadiony. "Może nas czekać ogromny wzrost zachorowań"