Żużel. Startuje PGE Ekstraliga, najbardziej szalona i najlepsza liga świata!

WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Tomasz Gollob
WP SportoweFakty / Łukasz Trzeszczkowski / Na zdjęciu: Tomasz Gollob

Amerykanie mają NBA i NHL, koszykarskie i hokejowe niebo. Europa to Premier League, La Liga czy Serie A, piłkarska konstelacja najlepszych z najlepszych. A Polacy mają swoją perłę. W piątek startuje PGE Ekstraliga, najlepsza żużlowa liga świata.

W tym artykule dowiesz się o:

W żadnych innych żużlowych rozgrywkach na świecie nie ma takiej kumulacji gwiazd jak w PGE Ekstralidze. Największą jest żużlowiec Moje Bermudy Stali Gorzów i aktualny indywidualny mistrz świata Bartosz Zmarzlik. Trzeci po Jerzym Szczakielu i Tomaszu Gollobie Polak w historii, który zdobył dla nas złoto. Najpopularniejszy sportowiec 2019 roku w Polsce. To on pokonał w Plebiscycie Przeglądu Sportowego Roberta Lewandowskiego.

Za plecami Zmarzlika czai się Leon Madsen. Wicemistrz świata, lider Eltrox Włókniarza Częstochowa, najskuteczniejszy żużlowiec PGE Ekstraligi ubiegłego roku. Człowiek, który w 97 wyścigach 50 razy wygrywał i ani razu nie przyjechał do mety na ostatniej pozycji. W Grand Prix rywalizację o tytuł ze Zmarzlikiem przegrał o zaledwie dwa punkty!

Włókniarz ma u siebie także Jasona Doyle’a, mistrza świata z 2017 roku. W Betard Sparcie ściga się Tai Woffinden. Brytyjczyk trzy razy cieszył się ze złotego medalu w Grand Prix, ale jeszcze nigdy nie wywalczył go ze swoją drużyną w polskiej lidze.

Kto z żużlem ma niewiele wspólnego, uzna to pewnie za truizm. Trzeba więc dać wiarę na słowo: speedway to coś więcej niż sport. W takich miastach jak Leszno czy Zielona Góra żużel to religia. To styl życia, niemal narkotyczne uzależnienie. Trudno jednak, by było inaczej, skoro zawodnicy startujący w tych rozgrywkach dostarczają kibicom skrajnych emocji.

Boniek na kolanach

1999 rok, zawody Grand Prix, stadion Olimpijski we Wrocławiu. Jedna z najbardziej pamiętnych scen w "nowożytnej" historii żużla. Tomasz Gollob w swoim stylu rozpędza motocykl, goni Szweda Jimmy'ego Nilsena. Skrada się, wije na motocyklu, tuż przy bandzie szuka przyczepności. Na ostatnim wirażu odbija się od "płotu", nabiera jeszcze większej prędkości i mija rywala tuż przed metą. Stadion eksploduje z radości, a obecny na trybunach Zbigniew Boniek, jako rodowity bydgoszczanin od zawsze wielki fan tej dyscypliny sportu, wbiega na murawę i w dowodzie uznania kunsztu pada przed Gollobem na kolana.

- Na piłce można usnąć, na żużlu nigdy się nie nudzisz - powie później Boniek w rozmowie z "Wprost".

ZOBACZ WIDEO PGE Ekstraliga 2020: Wielcy Speedwaya - Billy Hamill

Gollob, dla Zibiego od zawsze guru, jeszcze w tym samym roku ma kraksę, która zabiera mu szansę na złoty medal mistrzostw świata. W zawodach Złotego Kasku Adam Pawliczek wjeżdża w niego swoim motocyklem, a Gollob frunie niczym szmacianka lalka. Katapultował się ze swojej maszyny, przeleciał bandę, uderzył w słupek z lampą i wylądował na betonie. Był straszliwie pobijany, stracił opuszek palca. Potem długo, na przeróżnych spotkaniach, Tomasz pokazywał innym nagranie tego wypadku. Takie odcisnął na nim piętno.

Historia Tomasza najlepiej pokazuje, czym jest ten sport. Jak wielką trzeba mieć do niego miłość, jak olbrzymią determinację, by wciąż wracać.

Walcząc o złoto napisał testament

Sukcesy i medale przeplatał upadkami, po których stopniowo tracił sprawność. W końcu jego lekarz, profesor Marek Harat, przekazał zawodnikowi: już nie mam dla ciebie zapasowych części. Żużel jest jednak jak narkotyk, więc mistrz, choć jedną rękę miał słabszą, jeździł dalej. Przed sezonem 2010 spisał testament, bo wiedział, że to ostatnia szansa na tytuł i będzie zmuszony położyć wszystko na szali. I w końcu się udało. Upragniony tytuł mistrza świata wyrwał rywalom z gardeł.

Po wjeździe na sam szczyt z motocykla nie zsiadł. Trzy lata temu przewrócił się na treningu na crossie. Walczył o życie, jedną nogą był na tamtym świecie. Lekarze ledwo go uratowali, ale stracił władzę w nogach. Każdego dnia budzi się z bólem, cierpi. Mówi jednak, że nie oddałby ani jednej chwili z tych, które przeżył, jeżdżąc na motocyklu. Znowu walczy, choć już nie z rywalami, lecz z samym sobą.

Wypadki, złamania czy wręcz kalectwo są w żużel wpisane. Robert Kościecha miał połamane wszystkie kości. Jarosław Hampel, wicemistrz świata, uderzył raz a porządnie. W półfinale DPŚ wpadł pod dmuchaną bandę, z impetem strzelił w zamontowane za nią deski. Kość uda złamała się w ośmiu miejscach. Rok walczył o powrót na tor. Długo nie umiał wsiąść na motocykl. Przeszkadzały mu jego wibracje, odczuwał przez to piekielny ból. Ale w końcu wrócił. W tym sezonie ma być jednym z liderów drużyny z Lublina.

Karambole napędzają ten sport. - Wielu ludzi chodzi na mecze, bo chce zobaczyć jakąś kraksę. Pragniemy igrzysk - mówił nam kiedyś Krzysztof Cugowski, wielki fan żużla, który niejeden raz zamarł z przerażenia, widząc fruwające motocykle i zawodników uderzających z impetem w bandę.

Kiedyś w Częstochowie Sebastian Ułamek i Lee Richardson staranowali bramę wjazdową do parku maszyn. Ówczesny prezes Marian Maślanka, gdy karetka odwiozła już zawodników do szpitala, z dumą pokazywał pęknięty kask Richardsona. Kask, który wtedy ocalił mu życie. 12 maja 2012 roku Anglik tyle szczęścia już nie miał. Upadł na przeciwległej prostej, uderzył w bandę. Wielonarządowe obrażenia doprowadziły do jego śmierci.

Kopali leżącego

Emocje, jakie towarzyszą upadkom, są ogromne, a zdarzenia przybierają często niespodziewany obrót. 15 lat temu w Lesznie Rune Holta i Krzysztof Kasprzak sczepili się motocyklami i uderzyli w dmuchaną bandę. Przez dłuższy czas leżeli nieruchomo. Nie przeszkodziło to jednak rodzinie Kasprzaka w samosądzie. Ich zdaniem Holta był winny, więc Robert, brat Krzysztofa, leżącego Norwega z polskim paszportem kilka razy kopnął. Kibice zaczęli rzucać kamieniami. Oberwał dyrektor Włókniarza Częstochowa. Omal nie dostał też zawodnik miejscowych Jacek Rempała.

Z reguły jest jednak tak, że wypadek zostawia kibiców w osłupieniu i zadumie, a cierpiący zawodnik płacze w samotności w szpitalu. Jak pięć lat temu Darcy Ward. W ostatnim biegu meczu Falubazu Zielona Góra z GKM-em Grudziądz Ward zahaczył o motocykl prowadzącego Artioma Łaguty, przekoziołkował po torze i odbił się od drewnianej bandy.

Ten wypadek nie wyglądał źle, ale skutki były koszmarne. – Rdzeń Warda został zgilotynowany – wypalił lekarz opiekujący się nim w zielonogórskim szpitalu. Środowisko było tą wieścią porażone. Leżący w szpitalu Ward powtarzał, że boli go szyja i nie czuje nóg. Gdy lekarze mówili mu, że jest w szoku, odpowiadał: "panowie kłamią". Płakał. Długo nie mógł zaakceptować tego, co go spotkało.

- Po takiej kontuzji się nie wraca - komentował wówczas Krzysztof Cegielski, inna ofiara żużla. On też został przykuty do wózka po uszkodzeniu kręgosłupa, ale po wielu latach walki znów stanął na nogi. Zrobił nawet kilka kółek na motocyklu. Ward, choć nie może chodzić, też ułożył sobie życie. Wrócił do Australii, ożenił się, komentuje żużlowe wydarzenia w mediach społecznościowych.

300 zabitych, a oni jadą dalej

Żużel ma w sobie coś z walk starożytnych gladiatorów. Zawodnik ścigający się w meczu składającym się z 15 biegów nigdy nie może być pewny, czy wróci do domu w jednym kawałku. Ba, czy wróci w ogóle. W historii tej dyscypliny na torach życie straciło już ponad 300 zawodników.

Cztery lata temu wszyscy opłakiwali młodziutkiego Krystiana Rempałę, który po kraksie z Kacprem Woryną został z ogromną siłą wyrzucony z motocykla i grzmotnął głową w twardy, niemal betonowy tor. Wcześniej, w efekcie ogromnej siły uderzenia, spadł mu z głowy kask. W krytycznym stanie, z krwiakiem mózgu, trafił do szpitala. Zmarł kilka dni później.

Woryna po tamtym wypadku zamknął się w warsztacie i płakał jak dziecko. Nie mógł przeboleć tego, co się stało. Zacisnął jednak zęby i wrócił. Dalej się ściga, choć niektórzy zdążyli mu przykleić łatkę tego, który pozbawił życia Rempałę.

Wielu żużlowców nie miało jednak tak twardej skóry. Nie poradziło sobie z krytyką, życiem na świeczniku, podejmowanym ryzykiem. Na torze potrafili zajrzeć śmierci w oczy, w normalnym życiu już takiej odwagi nie mieli. A może to, co widzieli i przeżyli, uczyniło ich o wiele bardziej bezbronnymi.

Powiesił się, ale przedstawienie trwało

Rafał Kurmański miał 22 lata, gdy powiesił się na drzwiach łazienki w hotelowym pokoju. Tego dnia (30 maja 2004 roku) miał się odbyć mecz żużlowy, w którym jego Falubaz zmierzyć się miał z Unią Leszno. Gdy Polskę obiegła ta koszmarna informacja, Damian Baliński, kapitan Unii, przekazał gospodarzom, że jeśli nie będą chcieli jechać, zrozumieją i nie będą protestować. Zielonogórzanie bili się z myślami, ale ostatecznie dali się przekonać, że nigdy nie będzie dobrego momentu na spotkanie. Jechali, walczyli o punkty, cały czas myśleli o tym, co stało się z Kurmańskim.

Kibice przez cały mecz skandowali nazwisko Rafała. Na murawie ułożono serce z kwiatów i krzyż ze zniczy. Przedstawienie musiało jednak trwać. To samo stało się kilka lat później, gdy po wypadku na torze zmarł wspomniany Richardson. W innej części Polski, w Gorzowie Stal jechała z Falubazem. Meczu nie przerwano, choć Robert Dowhan, ówczesny prezes klubu z Zielonej Góry, Senator RP, pełen oburzenia apelował o zakończenie zawodów.

Kurmański pochodził z rozbitej rodziny. Ojciec go zostawił, matka piła. On sam w dniu śmierci został zatrzymany przez policję za jazdę pod wpływem alkoholu. Jego dodatkowym problemem było złe towarzystwo. Obracał się między ludźmi, którzy mieli styczność z narkotykami. Na kilka tygodni przed samobójstwem grupa mężczyzn pobiła do nieprzytomności barmana w jednym z lokali. Kurmański był wtedy z nimi.

Problemy mistrza

Robert Dados, mistrz świata juniorów, próbował się zabić aż do skutku. Miał stany depresyjne po wypadku na motocyklu szosowym. Czołowo zderzył się z polonezem. Przeżył cudem. Desperacko walczył o życie. Tamto zdarzenie jednak go zmieniło, zostawiło na nim ślad. Zaczął się dziwnie zachowywać. Wracając z meczu ligi szwedzkiej, do swojego motocykla zatankował 12 litrów benzyny, nie zapłacił i zaczął uciekać przed goniącymi go pracownikami stacji benzynowej. Żeby ich zgubić, wyłączył nawet na chwilę światła. Po trzech kilometrach jazdy upadł, wtedy go złapano. Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego to zrobił.

Za pierwszym razem, trzy lata po wypadku, podciął sobie żyły. Działacze jego ówczesnego klubu, wrocławskiej Sparty, tłumaczyli lekarzom, że przeciął sobie rękę w trakcie prac domowych. Miesiąc później się powiesił. Żona wróciła wcześniej z pracy, znalazła go, a lekarze zdołali uratować. Dados nie chciał jednak żyć. Spróbował po raz trzeci. Powiesił się na drzwiach od stodoły w domu swoich rodziców. Trafił do szpitala, tydzień leżał w stanie śmierci klinicznej, w końcu zmarł. Powiedziano, że miał depresję, że nie poradził sobie z nagłym sportowym upadkiem.

- On bez żużla nie istnieje - mówiła była prezes Sparty Krystyna Kloc po drugiej próbie.

Kolega nie chciał go oglądać w trumnie

Kiedy Łukasz Romanek powiesił się w garażu domu rodziców w Wilczej, kibice ROW-u Rybnik zaczęli rozdzierać szaty na klubowym forum. Siebie obwiniali o to, że nie wspierali zawodnika w trudnym momencie, gdy jego sportowa forma zaczęła pikować. Nazywano go żużlowym Grzegorzem Rasiakiem. W dniu, w którym to zrobił, usłyszał od trenera Mirosława Korbela, że pojedzie w meczu. Niestety, kilka godzin później już nie żył.

Kibice ułożyli znicze wzdłuż linii startowej, tuż obok stanął jego portret. Na transparencie napisali: "Przepraszamy". Rafał Szombierski, kolega Romanka z drużyny, mówił wtedy, że nie chce go oglądać w trumnie. Po latach przyznał, że żużel jest tak ciężkim sportem, że trzeba jakoś odreagować, by dalej żyć. - Jedni się wieszają, ja wolę się napić - stwierdził, choć akurat na niego picie ściągnęło nieszczęście. Dziś siedzi w areszcie za spowodowanie wypadku pod wpływem alkoholu.

Boniek dostaje gęsiej skórki

Boniek powiedział kiedyś, że słysząc dźwięk żużlowej maszyny, dostaje gęsiej skórki. Żużel jest bowiem takim sportem, który mocno działa na zmysły. Nie tylko na wzrok i słuch, ale i węch. Ten ostatni, bo nieodłącznym elementem zawodów jest zapach spalanego oleju rycynowego. Dlatego właśnie wyjątkowo trafne jest powiedzenie: by żużel pokochać, nie wystarczy obejrzeć meczu w telewizji. Trzeba się wybrać na stadion i chłonąć ten sport wszystkimi zmysłami.

- Ten sport podnieca nie tylko mężczyzn, ale i całe rodziny - powiedział kiedyś Boniek.

12 czerwca rusza PGE Ekstraliga, najlepsza liga na świecie. Dosłownie, bo występują w niej najlepsi w swoim fachu specjaliści na świecie. Wirtuozi, artyści, mistrzowie świata i Europy. Porównać ją można tylko z piłkarską Ligą Mistrzów. W tej drugiej są Lionel Messi, Cristiano Ronaldo czy Robert Lewandowski, ale w PGE Ekstralidze jest gość, który pobił Lewego w Plebiscycie Przeglądu Sportowego na Sportowca Roku. Nazywa się Bartosz Zmarzlik, jest zawodnikiem klubu z Gorzowa Wielkopolskiego. Odpowiednik Messiego i Ronaldo też by się znalazł. I to niejeden.

100 kilometrów na godzinę, brak hamulców

W miastach, w których są żużlowe kluby, ten sport jest traktowany jak religia. Stadiony w trakcie spotkań wypełniane są do ostatniego miejsca. Większość siedzi z programem zawodów w ręce i skrzętnie zapisuje punkty zdobywane przez zawodników. 3 za wygraną, 2 za drugie, 1 za trzecie, 0 za czwarte miejsce. Do tego dochodzą przeróżne skróty jak T (dotknięcie taśmy), D (defekt motocykla) czy U (upadek). Zapisywane są też czasy biegów, rezerwy taktyczne, zwykłe, obsada wyścigów nominowanych (14 i 15), w których jadą najlepsi. Brzmi jak robota dla księgowej.

Dla niezorientowanych żużel może być niezłą łamigłówką. Dlatego ludzie nieznający dobrze tego sportu zastanawiają się, co jest pasjonującego w tym, że czterech facetów ściga się przez cztery okrążenia, jadąc tylko w lewo. Co tak elektryzuje, skoro wynik rywalizacji rozstrzyga się przeważnie na pierwszym łuku? Może to, że jest to ekstremalna rozrywka, w której czterech facetów ściga się cztery okrążenia na zamkniętym torze na motocyklach, w których nie ma hamulców? Są za to prędkości przekraczające 100 kilometrów na godzinę.

Najlepsza liga świata startuje w piątek 12 czerwca meczem Betard Sparta Wrocław - Motor Lublin. Początek o godzinie 18:00, transmisja w Eleven Sports.

Czytaj także:
Zahartowany przez sport. Kim jest człowiek, który postawił się premierowi
Rollercoaster rodziny Sullivanów. Od suszy do koronawirusa

Komentarze (37)
avatar
Tomek Kłos
12.06.2020
Zgłoś do moderacji
2
1
Odpowiedz
Często da się czytać źle opinie wręcz obelgi na autora tego tekstu...teraz nie widzę tych opini nie widzę tych hejterow...nie ma ich ponieważ tekst jest świetny poruszający głęboki i dający do Czytaj całość
avatar
Maciek Homa
12.06.2020
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
Wow chyba pierwszy dobry teskt Ostafinskiego... 
avatar
Mossad
12.06.2020
Zgłoś do moderacji
2
0
Odpowiedz
I ta niby najlepsza liga swiata, nie potrafi sprzedac praw telewizyjnych na ten caly swiat. Do ilu krajow sprzedali? Ile miliardow zarobili na tej najlepszej lidze swiata? 
avatar
Szarold
12.06.2020
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Zapraszam na typera Ekstraligi! 
Radiusz Ostafiński
12.06.2020
Zgłoś do moderacji
1
0
Odpowiedz
OSTAFA - pierwszy raz musze przyznac ze mi sie mega podobal artykuł ! te wzmianki o Zmarzliku,Madsenie,Golobie - coś pieknego ! jak chcesz to potrafisz ! Czytaj całość