Rząd ustami wicepremiera Jacka Sasina ogłosił decyzję o zatrzymaniu wydobycia w 12 kopalniach i wysłaniu górników na 3-tygodniowe urlopy z gwarancją wypłaty 100 procent postojowego. Związki zawodowe nie są jednak szczęśliwe, a przewodniczący śląsko-dąbrowskiej Solidarności nazywa decyzję irracjonalną. Dominik Kolorz napisał w tej sprawie list do premiera Mateusza Morawieckiego. Przekonuje, że zatrzymanie pracy doprowadzi do zawalenia lub zapalenia wyrobisk, więc może nie być do czego wracać.
Człowiek, który postawił się rządowi, jest doskonale znany kibicom żużla. Zwłaszcza w Rybniku. Na przełomie wieków Kolorz rządził tamtejszym klubem żużlowym. Złośliwi nazywali jego ekipę "kliką Dominika". - Kiedy ta słynna klika w 1997 roku przyszła do klubu, to oprócz krzeseł, na których siedział zarząd, nie było nic. Dziś RKM stoi na mocnych nogach pod względem finansowym i organizacyjnym - mówił Kolorz na zebraniu będącym jego ostatnim w roli prezesa klubu, które miało miejsce jesienią 2003 roku.
Na pierwszym zebraniu miał czapkę i rękawiczki
Wtedy, u progu działalności w żużlu, Kolorz nie miał dobrej prasy i opinii wśród kibiców. Zarzucano mu, że steruje trenerem, że miesza się w ustalenie składu, że klub tonie w długach. Jeden z ówczesnych działaczy Antoni Szymik oskarżał w mediach ekipę Kolorza o złodziejstwo i populizm. Ten ostatni w końcu ustąpił, choć do końca upierał się, że nie ma finansowej katastrofy, bo dług nie przekracza kwoty 50 tysięcy złotych.
Z perspektywy czasu era Kolorza jest jednak oceniania nieźle. Przychodził do klubu jako związkowiec z kopalni Rymer. Jedni mówią, że ściągnął go były żużlowiec Adam Pawliczek, który wtedy mieszkał blisko kopalni, na której pracował związkowiec Kolorz. - Na pierwszym spotkaniu zarządu, które odbywało się w stadionowej wieży, gdzie nie było ogrzewania, ani prądu, siedzieliśmy w czapkach i rękawiczkach - wspominał swego czasu Kolorz w rozmowie z "Dziennikiem Zachodnim".
Z czasem sytuacja ulegała jednak zmianie na lepsze. Kolorz skrzętnie wykorzystywał umiejętności, które nabył jako związkowiec. Jedni wspominają, że było wesoło, bo nowy prezes lubił przyjść ze skrzynką piwa. Inni z kolei pamiętają, że choć bywało sympatycznie i na luzie, to jednak ROW Rybnik systematycznie rósł w siłę. Kolorz ściągnął do klubu firmy przyklejone do górnictwa, one zostały głównymi sponsorami. - To były inne czasy, ale wtedy on był dobrym prezesem. Funkcjonował w związkach, potrafił załatwić pieniądze na funkcjonowanie drużyny - mówi nam Mirosław Dudek, kiedyś mechanik klubu.
W jego klubie było za dużo demokracji
Nawet ludzie z obecnej ekipy mówią, że finansowo nie można się było do Kolorza przyczepić. Miał jednak pecha, gdy idzie o sport. Bezskutecznie walczył o awans do Ekstraligi. Cel udało się zrealizować dopiero jego następcy. Kolorz opierał skład na wychowankach, wspierał się Szwedami: Peterem Karlssonem i Mikaelem Maxem. W tamtych czasach to były gwiazdy. Wciąż jednak czegoś brakowało, a po jednym ze spotkań sezonu 2001 ówczesny trener Jan Grabowski publicznie wspomniał, że prezes za niego podjął decyzję o zmianie w składzie i raczej wychwalany dotąd działacz popadł w niełaskę.
- Klub był rządzony zbyt demokratycznie i o to mogę mieć do siebie pretensje - mówił w wywiadzie dla "Gazety Wyborczej", kiedy jego dni w klubie były już policzone. Ubolewał, że nie rządził twardą ręką, że pozwolił sobie na to, że inne osoby głośno wyrażały swój sprzeciw przeciwko niektórym decyzjom zarządu, co psuło atmosferę. - Zbudowaliśmy jednak w Rybniku solidny klub - mówi człowiek, który z tamtej lekcji wyciągnął wnioski. Związkiem rządzi twardą ręką, a jak pokazały ostatnie dni, rządzących też się nie boi.
Czytaj także:
Żużel z kibicami jednak dopiero w lipcu
Prezes Motoru ma plan. Za rok jego drużyna zmiażdży wszystkich