Żużel. Ciężkie życie wychowanków. Najtrudniej być prorokiem we własnym kraju

WP SportoweFakty / MIchał Chęć. / Na zdjęciu: Paweł Miesiąc kontra Krzysztof Buczkowski
WP SportoweFakty / MIchał Chęć. / Na zdjęciu: Paweł Miesiąc kontra Krzysztof Buczkowski

Nie bez kozery mówi się, że najtrudniej być prorokiem we własnym kraju. Wychowankowie teoretycznie powinni być szanowani w macierzystych klubach i przez swoich kibiców. Często jednak muszą mierzyć się z większym hejtem niż zawodnicy z zewnątrz.

Coraz mniej jest zawodników, którzy przez całą lub większość część kariery reprezentują barwy macierzystych klubów. I nie chodzi tylko o brak przywiązania do barw klubowych, szukanie większych pieniędzy w innych ośrodkach, czy po prostu rozwój kariery sportowej. Czasami łatwiej jest funkcjonować na obczyźnie i nie mierzyć się każdego dnia z presją miejscowych kibiców.

Niedawno Krzysztof Buczkowski zapowiedział, że odchodzi z MrGarden GKM-u Grudziądz. Symbol i jedna z ikon tamtejszego klubu postanowił trzeci raz opuścić macierze. - Było widać w nim autentyczny ból, że nie ma wyników. On czuł się odpowiedzialny za porażki. Nie spływało po nim to jak po kaczce. Przeżywał to i mierzył się z tym wszystkim, będąc na miejscu w Grudziądzu - tłumaczy żużlowy ekspert, Jacek Gajewski.

Żużlowcy nie są anonimowi w swoich środowiskach. Dochodziły głosy, że po gorszych występach kibice wytykają im to w sklepie czy na ulicy. - Wiele klubów żużlowych zlokalizowana jest w mniejszych miejscowościach. W Warszawie większość chłopaków byłaby anonimowa. Niewielu zwróciłoby pewnie na nich uwagę na ulicy. W mniejszych miastach są rozpoznawalni. Prawie każdy ich zna. Można ich spotkać na zakupach, w galerii handlowej, na ulicy czy w parku. Jeśli są sukcesy, to takie poklepanie po plecach jest miłe. Sytuacja diametralnie i radykalnie się zmienia w momencie, gdy nie ma wyniku - zauważa Gajewski.

ZOBACZ WIDEO Birkemose już w 2021 roku w PGE Ekstralidze? Chomski lubi stawiać na młodzież

Trudną dolę wychowanków dostrzega także Krzysztof Cegielski, szef stowarzyszenia "Metanol". - Myślę, że zawodnikom, którzy jeżdżą na co dzień w klubach, gdzie się wychowywali, gdzie dorastali z tą drużyną i tym klubem, jest zdecydowanie ciężej. Oni są obarczeni ogromnym ciśnieniem od rana do nocy przez siedem dni w tygodniu. Czytają lokalne gazety, słuchają miejscowych rozgłośni radiowych, są z tym wszystkim na co dzień. Są to trudne sytuacje i nie każdy sobie z tym radzi - uważa nasz rozmówca.

- Wszystko jest dobrze do momentu, kiedy zawodnik spełnia oczekiwania kibiców. Jeśli gdzieś tam potknie się noga, choćby w jednym meczu, to cały kolejny tydzień jest na językach. Pojawiają się pytania, uszczypliwości, a kibice czasami potrafią być bezwzględni. Wszyscy zaczynają się znać na przyczynach takiej, a nie innej postawy żużlowca - dodaje Cegielski.

O tym, że łaska kibica na pstrym koniu jeździ przekonują się nawet najwięksi w tej dyscyplinie sportu. Daleko nie trzeba sięgać pamięcią. - Bartosz Zmarzlik broni się oczywiście wynikami, ale wystarczył delikatnie słabszy początek sezonu, żeby na własnej skórze odczuł, jak to wszystko boli. Pojawiały się przecież pretensje, że nie robił 15 punktów, tylko 12. To są trudne chwile dla żużlowców - zauważa Cegielski.

Rodzinne miasta opuszczali nawet zawodnicy długo związani ze swoim środowiskiem. Adrian Miedziński odchodził z Torunia. Podobnie rzecz miała się z Pawłem Przedpełskim. Ostrowianin Mateusz Szczepaniak w kilkunastoletniej karierze zaledwie jeden sezon odjechał w rodzinnym mieście. Zawodnicy czasami nawet chcieliby jeździć u siebie w domu, ale wolą zdobywać punkty na obczyźnie, by nie musieć mierzyć się na co dzień z opiniami w lokalnym środowisku.

- Często to są też niesprawiedliwe oceny wystawiane im przez kibiców. Są zawodnicy, którzy chcą być w rodzinnych miastach, często mimo większych pieniędzy, które mogliby zarobić w innych klubach. Na dodatek muszą oni wykonywać sto razy więcej roboty marketingowej. Są wykorzystywani na każdą akcję promocyjną klubu, festyny, wywiady, wizyty w szkołach. Robią to z przyjemnością, ale to wymaga zaangażowania czasowego. Nie są za to wszystko jakoś specjalnie doceniani. Kiedy nie ma wyników spotykają ich nieprzyjemności. Nie każdy potrafi funkcjonować w takich okolicznościach, dlatego zawodnicy wolą być czasami trochę dalej od domu, wykonywać swoją pracę i mieć więcej spokoju - kończy Krzysztof Cegielski.

Z jednej strony pojawiają się opinie, że kibice chcą przychodzić na mecze drużyn, złożonych z wychowanków, a z drugiej ci wychowankowie często są narażeni na większą krytykę niż najemnicy.

- Szczerze, wolę jeździć z dala od domu, choć chętnie reprezentowałbym barwy klubu z mojego miasta. Niestety, wiem, jacy są miejscowi kibice i ile przykrości potrafi spotkać z ich strony, gdy coś nie idzie. Jak zawalę mecz w obcym mieście, wracam po prostu do domu i nie boję się następnego dnia wyjść do sklepu po bułki - mówi nam jeden z żużlowców, który już dawno nie jeździł w rodzinnym mieście i kto, wie czy kiedykolwiek jeszcze wróci do niego.

- Większość kibiców jest normalna i potrafi uszanować swojego zawodnika. Są jednak tacy, przez których odechciewa się powrotu w rodzinne strony - kończy nasz rozmówca który właśnie z uwagi na hejt prosi, by nie podawać jego nazwiska.

Zobacz także: Frekwencyjny dramat przez COVID-19
Zobacz także: Epidemia z polskim obywatelstwem 

Źródło artykułu: