Tę listę nietuzinkowych postaci odchodzących w tym roku na drugą stronę cienia zacząć wypada od wiekowego Brytyjczyka. Wiekowego dosłownie. Mr Len Read, jak przystało na swój przydomek "Mighty Atom" okazał się staruszkiem na sto dwa, bo dokładnie tyle lat życia, ot tak sobie, pyknął. Urodzony w 1918 roku zdążył jeszcze przed wojną powojować na szlace, po czym zgarnięty do armii dzielnie walczył w służbie Królowej przeciwko niemieckim agresorom. A po wojnie znów speedway - Norwich, Plymouth, Liverpool. Len Read był bodaj ostatnim z tych, co "wymiatali"przed, w trakcie i jeszcze sporo lat po wojnie.
Inny znany Brytyjczyk zmarł 5 sierpnia. To Bob Dugard, pełen zapału działacz, promotor Eastbourne Eagles. Miał siedemdziesiąt sześć lat, dokładnie tyle samo lat dożył Gordon Day (1944-2020) przez długie lata działacz bardzo przyjaznego Polakom klubu żużlowego Poole Pirates.
Niestety giną również dużo młodsi. Blair Scott, szkocki żużlowiec z Edynburga, zawodnik Workington, Berwick, Belle Vue w chwili swej śmierci (20 kwietnia) nie miał jeszcze czterdziestu lat. Natomiast Danny Ayres, całą karierę wędrujący po różnych klubach, gdy odbierał sobie życie (1 lutego 2020 roku), nie skończył jeszcze trzydziestu czterech.
Bracia Czesi stracili nie tylko znakomitego działacza żużlowego, ale oprócz tego znanego żużlowca. Miloš Plzák, dawny żużlowiec, a potem trener i prezes zasłużonego Autoklubu Březolupy zmarł w styczniu br. w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Jego wychowankami są między innymi Lubomír Jedek i Tomáš Topinka.
W tym swoistym wyścigu do wieczności sędziwego Miloša Plzáka o dwa tygodnie wyprzedził jego rodak, bardzo dobry swego czasu zawodnik. Roman Matousek był szybki - tak na torze, jak i w życiu. I tak do końca ziemskiej wędrówki. Człowiek w wieku pięćdziesięciu pięciu lat z reguły kojarzony być musi z pełnią sił witalnych. Cóż... nikt nie zna dnia ani godziny. Roman zmarł 8 stycznia tego roku. Był postacią wielobarwną, zadziorą - z tych, co nikomu nie odpuszczają doznanej zniewagi. Wielokrotny reprezentant Czechosłowacji, której był indywidualnym mistrzem w 1988 roku, a potem Czech.
Z powodzeniem startował w klubach brytyjskich w latach ich dominacji. Pięciokrotnie stawał na starcie finału IMŚ, będąc w 1988 roku siódmym żużlowcem globu. Brązowy w finale MŚP 1986. Mistrz Europy w wyścigach na trawie (1987). W polskiej lidze startował na początku burzliwych lat 90. w Polonii Bydgoszcz (lata 1992 i 1994) oraz w Unii Leszno w 1993 roku.
W połowie stycznia 2020 roku zmarł także Alfred Krzystyniak, brat bliźniak Jana. Obaj jednako utalentowani, ale nierówno obdzieleni tym, co się nazywa łut szczęścia. - Spośród dwóch dobrych generałów wolę tego, który ma szczęście - miał powiedzieć genialny wódz Napoleon Bonaparte, w czym można upatrywać źródeł jego wojennych sukcesów. Tu spośród bliźniąt wybrańcem fortuny (nie mylić z mistrzem olimpijskim Wojciechem Fortuną) okazał się Jan, dziś aktywny komentator. Alfred, razem z bratem, dwa razy miał swój udział w złotych laurach DMP dla Falubazu Zielona Góra, tytułach poniekąd najważniejszych, bo historycznie pierwszych dla Winnego Grodu. Alfred Krzystyniak nękany kontuzjami karierę zakończył w 1984 roku. Umierając miał niecałe sześćdziesiąt dwa lata.
W czerwcu i lipcu bieżącego roku Rosjanie stracili dwóch swoich żużlowych wojów. Eduard Szajchulin zmarł młodo, miał 46 lat, jako żużlowiec na początku wieku (2001-2002) był zawodnikiem Motoru Lublin. Siergiej Jeroszyn natomiast w 2000 roku jeździł dla barw Śląska Świętochłowice, zaś w latach 2001 i 2002, zasilił klub żużlowy z Krosna. Sergiej był w zbliżonym do Eduarda wieku, gdy przyszło mu umierać, dokładnie 26 lipca 2020 roku.
Poza ww. Szajchulinem z Lublinem związany był Dariusz Jędrej, który jako wychowanek w klubie Motor startował kilka lat (1978-1981). Zmarł 2 czerwca, mając niespełna sześćdziesiąt dwa lata. Dwa lata więcej miał Bogdan Jąder, zmarły w lipcu br. w stolicy Austrii, były zawodnik Unii Leszno. Nie zanotował występów z "Bykami" w lidze, wskutek ciężkiej kontuzji nogi musiał przerwać karierę, odnajdując się później w barwach Sparty Wrocław, gdzie jednak przez kilka sezonów w drugiej lidze nie zdołał zabłyszczeć. Później wyjechał do Wiednia i tam na stałe pozostał.
Częstochowa również pogodzić musiała się z pożegnaniem żużlowców o kilkuletniej karierze zawodniczej, pozbawionej spektakularnych sukcesów. Krzysztof Żelazko zmarł 18 sierpnia mając lat sześćdziesiąt. Z Włókniarzem jako jedynym klubem w karierze związany był w latach 1979-1983. O piętnaście lat starszy (urodzony w grudniu 1945 roku) był natomiast Tadeusz Rak, zmarły w ostatnich godzinach, także były żużlowiec Włókniarza (lata 1965-1968), a później gorliwy sympatyk i działacz.
Środowisko żużlowe pod Jasną Górą głęboko poruszyła wcześniej śmierć pełnego zapału, niezwykle ofiarnego działacza. Jacek Orlikowski w wieku siedemdziesięciu lat zmarł niespodziewanie 19 sierpnia br., co uczyniło ogromną wyrwę oraz niepowetowaną stratę dla klubu Włókniarza, a poprzez serdeczne związki zmarłego z prezesem ROW - także dla Rybnika. Ów Rybnik stracił ponadto innego działacza, w latach 1998-1999 prezesa sekcji. Kazimierz Bujar był równolatkiem wyżej wspomnianego częstochowianina, a zmarł nieco wcześniej 28 maja 2020.
Bezlitosna śmierć kosi równo, nie oszczędzając tęgich głów działaczy, nie tylko w Anglii, lecz także w Polsce. Między innymi w lipcu odszedł Wiesław Gembicz, aktywny działacz, animator, współtwórca reaktywacji krośnieńskiego żużla i odbudowy klubu w latach 80, pełniący jakiś czas funkcję prezesa sekcji żużlowej podkarpackiego Krosna. Miał siedemdziesiąt cztery lata. Zrządzeniem losu w następnym miesiącu, dokładnie dnia 18 sierpnia 2020 roku, zmarł równolatek prezesa Tadeusz Szydło, równie mocno zaangażowany w ożywienie żużlowego wyczynu w przepięknym Krośnie, w czym wspierał ich między innymi znany przed laty sędzia z Rzeszowa Jolant Szczepanek, zmarły w 2006 roku. Tadeusz Szydło, dodajmy, był wpierw zawodnikiem w późnych latach 60., ale jego ambitny rozwój przerwało rozwiązanie sekcji po sezonie 1969. Po wskrzeszeniu sekcji Tadeusz Szydło był między innymi trenerem.
Działaczami w dosłownym tego słowa znaczeniu byli również inni przedstawiciele żużlowej rodziny. Grudziądzanin Jerzy Bałtrukowicz kilkanaście lat (1982-1993) jeździł na szlace w swoim klubie, gdzie się wychował, a po zakończeniu kariery pozostał w sekcji, służąc głównie jako ceniony toromistrz. Zmarł przedwcześnie w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat w przeddzień święta 1 listopada ubiegłego roku. Niewiele starszy był zmarły w połowie stycznia 2020 roku Andrzej Flinik z Gorzowa. Urodzony w 1956 roku, były bokser, pokochał żużel i w nim się bez reszty udzielał. Przez wiele lat pełnił różne funkcje, wirażowego, kierownika parku maszyn i podprowadzającego żużlowców na starcie na obiekcie Stali Gorzów.
Gorzowianinem był również Roman Bukartyk, (rocznik 1937), działacz i polityk z powiązaniami sięgającymi PRL-u, ojciec artysty muzyka Piotra. Lwowiak z urodzenia, od lat 60. funkcjonował w zarządzie klubu Stali Gorzów, gdy rodziła się jego przyszła potęga, z małymi przerwami trwająca zresztą do dziś. Zmarł 3 kwietnia br. Tenże Gorzów Wielkopolski 13 maja 2020 stracił ponadto osobę Stanisława Hućko, urodzonego w 1945 roku, świetnego mechanika, przez wiele lat wiernego Stali, a w ostatnich sezonach wspomagającego również klub żużlowy z Piły. Pan Stanisław to ojciec znanego żużlowca Marka Hućki.
Na domiar tego wszystkiego, jakże dla Gorzowa smutnego, na "wieczną wartę" odszedł także redaktor Mirosław Wieczorkiewicz. Przenikliwy gorzowski dziennikarz i świetny fotoreporter zmarł w wieku sześćdziesięciu dwu lat w dniu 18 sierpnia.
Innym znanym i niezwykle cenionym specem sportowym, choć nie tylko tej sfery dotykał, ale także wszechstronnym działaczem był śp. Bartłomiej Skrzyński. Bardzo pracowity dziennikarz, pomimo swej niepełnosprawności wykazywał niezwykły hart ducha, determinację godną sportowca najwyższego lotu. Tu aż się prosi przywołać postać Rafała Wilka, żużlowca, który na przekór wszystkiemu i wszystkim został mistrzem olimpijskim (odsyłam do choćby własnych tekstów na ten temat). "Skrzynia" Skrzyński odszedł młodo, bo cóż to jest owe przeżyte przez niego czterdzieści lat życia. Niektórym dopiero wtedy chce się żyć, a dla wielu to bywa apogeum, szczyt sportowego wyczynu. Wrocławski dziennikarz Bartłomiej Skrzyński zmarł 15 września 2020 roku.
Późnego wieku (91 lat) dożył Tadeusz Moryto, świetny mechanik żużlowego sprzętu w latach bardzo trudnych, totalnego braku wszystkiego, kiedy to "złota rączka" majstra znaczyła po stokroć więcej niż dziś cały sztab wykształconych speców. Pan Moryto szykował motocykle legendarnemu Marianowi Rose, przyczyniając się do największych sukcesów "Marysia". Po nim schedę na warsztacie w Toruniu przejął jego uczeń Alfons Jankowski, też z sukcesami.
Pozostając przy branży fachowców, z Rybnika w sierpniu br. nadeszła smutna wieść o śmierci Henryka Krzyżaka, mechanika, który obok budzącego podziw za laboratoryjną perfekcję Gerarda Hiltawskiego, był członkiem żużlowej ekipy KS ROW lat 70. i 80. - klubu wtedy wciąż na wysokiej fali. Henryk Krzyżak zmarł w wieku lat około siedemdziesięciu. Był synem Zygmunta, jednego z legendarnej trójki rybnickich mechaników lat powojennych - Albin Liszka, Zygmunt Krzyżak, Konrad Kuśka. Ten ostatni trzyma się dzielnie, zbliżając się do dziewięćdziesiątej trzeciej rocznicy urodzin - życzenia stu lat dla kogoś takiego wydają się pewnego rodzaju nietaktem.
Trzy tygodnie temu (zmarł 6 października) pochowaliśmy jedną z ikon trenerskich. Marian Misiak to zasłużony naukowiec, dr WF, trenował koszykarzy i żużlowców. Z jego usług korzystała kadra narodowa, sekcja żużlowa wielkiej Unii Leszno, zasłużonego klubu Kolejarza Rawicz, a na przełomie lat 70. i 80. w ramach wyzwań naukowych dr Misiak podjął współpracę z kilkudziesięcioosobową wówczas ekipą sekcji żużlowej KS ROW Rybnik, gdy pracę szkoleniową w górniczym klubie pełnili tak wybitne osobistości, jak Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda i Jerzy Gryt. Dowodzą tego także zachowane fotografie. Powszechnie ceniony pan doktor Marian Misiak zmarł w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat.
Na koniec przyszło nam z żalem wspomnieć odnotowane w bieżącym roku smutne odejścia znanych i utytułowanych żużlowców minionych lat. W przeciągu ostatnich kilkunastu tygodni poumierali: Stefan Lip oraz polscy zawodnicy światowej sławy - Jerzy Szczakiel i Andrzej Pogorzelski.
Stefan Lip umarł w Niemczech, gdzie wraz z rodziną osiadł w okolicach Osnabrück po zakończeniu swojej kariery. Lip miał swój udział w dwóch spośród trzech z rzędu (1956-1958) pierwszych tytułach drużynowych mistrzostw Polski dla Rybnika. Towarzyszył takim sławom jak Joachim Maj, Stanisław Tkocz, Marian Philipp, Józef Wieczorek, Zygmunt Kuchta, Bogdan Berliński oraz debiutanci: w 1957 roku - Erwin Maj, w 1958 - Karol Peszke. Niemal wszyscy wymienieni byli w kręgu zainteresowań opiekunów kadry narodowej Polski, a zwłaszcza po fenomenie roku 1957, kiedy to Górnik Rybnik oszołomił kompletem zwycięstw, wygrywając bezapelacyjnie wszystkie swoje mecze ligowe.
Stefan Lip, skądinąd wzięty fryzjer, wydawał się być obiecującym żużlowcem, lecz musiał zakończyć karierę wskutek paskudnej kraksy, kiedy to uderzył w niczym niezabezpieczony słupek maszyny startowej w roku 1960. Długie leczenie i koniec marzeń o karierze. Jeszcze więcej talentu do żużla wykazywał ponoć młodszy brat Stefana, Henryk, dziś mieszkaniec Rybnika, miłośnik i znawca speedwaya. Henryk Lip uzyskał uprawnienia, lecz zrezygnował ulegając sugestii brata, który, widać, wiedział co mówi. Stefan Lip, człowiek skromny i cichy, odszedł 23 lipca 2020 roku przeżywszy osiemdziesiąt pięć lat.
Opolski fenomen Jerzy Szczakiel zmarł 1 września 2020 roku. Miał siedemdziesiąt jeden lat. Do końca jako zawodnik pozostał wierny barwom Kolejarza (1967-1979), gdzie się wychował i skąd wyruszył na podbój żużlowego świata. Niezwykłość tego przypadku bierze się z jego, rażącej dla niektórych, a dla mnie ujmującej, prostoty. Nie miał w sobie nic - ani z celebryckiego luzu, ani z wyniosłości. Miałem okazję rozmawiać z Mistrzem, był otwarty, życzliwy, uśmiechnięty. Fenomen - bez wątpienia. Mieliśmy do czynienia z chłopakiem z biednego, dość przeciętnego w żużlowej skali, prowincjonalnego (przepraszam Opole) klubu.
Tak usytuowany młody człowiek pomimo wszystkich ograniczeń, pozostając wierny swoim korzeniom, wszedł na Olimp. Został najlepszym sportowcem globu w specyficznej dyscyplinie zwanej najcelniej speedwayem. Był rok 1973, Stadion Śląski, sto tysięcy widzów, niezapomniane chwile polskiej wiktorii, po której świat (dla ścisłości - umówmy się - wyłącznie żużlowy), głównie anglojęzyczne media, zapomniały języka w gębie. Wielki Ivan Mauger rzucony na kolana i to boleśnie dosłownie, w bezpośrednim pojedynku jeden na jeden. W ten, ze wszech miar symboliczny, sposób Polak po raz pierwszy w historii został indywidualnym mistrzem świata na żużlu. To nieprawda, że Szczakiel w 1973 roku był "królikiem z kapelusza" płk. Rościsława Słowieckiego, czy też "gwiazdą jednego sezonu".
Z miejsca, skąd wyszedł i gdzie do końca funkcjonował opolanin osiągnął bardzo wiele. Był fenomenem. Jako dwudziestolatek Jerzy Szczakiel zdobył Srebrny Kask. Dwa lata przed złotym finałem IMŚ wraz z Andrzejem Wyglendą w imponującym stylu sięgnął po tytuł mistrza świata w jeździe parami. Już wtedy Ivan Mauger i Barry Briggs przecierali oczy ze zdumienia nad nieznanym sobie młokosem (22 lata). Jak śmiał? Bez stażu w brytyjskiej lidze?... Wyglenda i Szczakiel za ten wyczyn zostali wpisani do Księgi Guinessa, bo nikt przed nimi nie odniósł kompletu zwycięstw w światowym finale najlepszych par. W tym samym 1971 roku Szczakiel był ponadto pierwszym wicemistrzem Polski i trzecim żużlowcem prestiżowego cyklu Złotego Kasku. Później bywało gorzej, bo za sportową ambicją zawodnika nie podążała jakość sprzętu, a liczne kontuzje dopełniły dzieła zniszczenia. Zasług i tytułów nikt jednak Szczakielowi nie odbierze.
Kolejnym wielkim żużlowcem, którego już nie zobaczymy pośród nas żywego jest Andrzej Pogorzelski. Odszedł 16 października, cztery dni po swoich osiemdziesiątych drugich urodzinach. Dla mnie jest to postać absolutnie pomnikowa, z pewnością mieszcząca się w dziesiątce najlepszych polskich żużlowców wszech czasów. Człowiek z Leszna, do końca oddany Gnieznu, zasłużony dla Gorzowa. Szanowany i lubiany wszędzie. Gdy w drugiej połowie lat 60. Polacy zaczęli bić Europę i żużlowy świat, to zawsze pośród nich był obecny Andrzej "Pogo" Pogorzelski, w kraju zwany "Puzonem". Czterokrotnie po trudnych eliminacjach wywalczył awans osobisty do szczytu światowego, szesnastki najlepszych żużlowców globu, wtedy niestety najczęściej rozgrywanego na wyjątkowo pechowym dla nas starym "Wembley".
Mimo to Pogorzelski trzykrotnie mieścił się w pierwszej dziesiątce. Cudownie reprezentował Polskę w światowych finałach drużynowych, trzy razy swoim wysokim dorobkiem punktowym dopomógł w wywalczeniu przez Polaków złota. W kraju trafił akurat na potężną konkurencję czwórki rybnickich muszkieterów (Maj, Tkocz, Woryna, Wyglenda). Toczył z nimi ekscytujące pojedynki. Prywatnie z wszystkimi się przyjaźnił, o czym wspomina często Andrzej Wyglenda, na podium zazwyczaj wyższy, choć o głowę niższy. Jak Pogorzelskiemu udało się wreszcie trzem z rybniczan złoić skórę, to gdzieś ten czwarty wyskakiwał jak spod ziemi i… znów "Puzon" drugi, czy też trzeci, bo przecież byli jeszcze inni, bynajmniej niezamierzający bez walki oddawać pola. Wystarczy wspomnieć takie znakomitości jak Marian Kaiser, Paweł Waloszek, Marian Rose, Zbigniew Podlecki, Henryk Gluecklich, Jerzy Trzeszkowski i potem cała fala młodszych.
Miałem ogromne szczęście oglądać na żywo ścigającego się Pogorzelskiego - taki przywilej wieku - to była czysta przyjemność. Imponowała zamaskowana sylwetka żużlowca. Gorzowianin jeździł stylowo, elegancko, ale zarazem dynamicznie, momentami wręcz brawurowo. Przy tym zawsze z szacunkiem dla rywala. Uważany był, jakże słusznie, za dżentelmena torów, nigdy nikogo z rozmysłem nie sfaulował. Niespotykany gest pokazał gorzowianin we Wrocławiu w 1966 roku, podczas finału DMŚ, kiedy to oddał swój ostatni wyścig klubowemu koledze, Edmundowi Migosiowi. Wynik był już przesądzony, Polacy bezlitośnie miażdżyli rywali, Antoni Woryna, Andrzej Wyglenda i Marian Rose, podobnie jak Pogorzelski, stracili tylko po jednym małym punkcie na rzecz rywali. Cała czwórka zwycięzców mogła mieć dorobek 11 punktów na 12 możliwych do zdobycia. Tak się nie stało, bo Andrzej Pogorzelski dobrowolnie oddał ten bieg przyjacielowi, więc został z ośmioma punktami na koncie. Czy dziś byłoby kogokolwiek stać na podobne zachowanie?
Andrzeja Pogorzelskiego uważam za jednego ze swoich głównych idoli, najlepszych polskich żużlowców w całej historii. Śmiem twierdzić, że jego zasługi dla gorzowskiego żużla nie do końca są docenione. Edmund Migoś, Jerzy Padewski, Bogusław Nowak, Jerzy Rembas, czy nawet Edward Jancarz i Zenon Plech byli, owszem, znakomitymi, ale jednak genialnie prowadzonymi kontynuatorami drogi do wielkości, zapoczątkowanej i wskazanej przez Pogorzelskiego. To on bowiem wyniósł klub Stali znad dolnej Warty ku szczytom. Był prekursorem gorzowskiej żużlowej wielkości, w ostatnich latach kariery także w dziedzinie szkolenia młodych następców.
Gorzów bez postaci Pogorzelskiego nie byłby dziś w żużlowej specjalności na tak eksponowanym miejscu, w którym jest i z pewnością pozostanie. Jestem tego absolutnie pewien.
Stefan Smołka
Zobacz także:
- Artiom Łaguta: Starty z polską licencją nie wchodziły w grę. Jestem Rosjaninem [WYWIAD]
- Marcin Gortat o żużlu, współpracy z Rohanem Tungatem, negocjowaniu kontraktu i budowie szpitala [WYWIAD]