Weszli do klatki i usłyszeli odliczanie. Już wiedzieli, o co chodzi

Materiały prasowe / Mariusz Sądy / Na zdjęciu: Bartosz Komsta (z lewej) i Leon Madsen (z prawej)
Materiały prasowe / Mariusz Sądy / Na zdjęciu: Bartosz Komsta (z lewej) i Leon Madsen (z prawej)

- Nikt nie powinien pracować po 200, 300 czy nawet 400 godzin miesięcznie. A my musimy, bo inaczej się nie da - opowiada Bartosz Komsta, ratownik medyczny i dziennikarz sportowy.

W tym artykule dowiesz się o:

Przed północą zostali wezwani do nagłego zatrzymania krążenia u 50-letniego mężczyzny. Dyspozytor przekazał, że rodzina podjęła resuscytację krążeniowo-oddechową. Kiedy dotarli na miejsce i weszli do klatki schodowej, usłyszeli odliczanie do trzydziestu.

- To był głos liczącej uciski żony. Prowadził nas do mieszkania. Reanimowała męża na zmianę z kilkunastoletnim synem - opowiada nam Bartosz Komsta, ratownik medyczny, który jest na co dzień także dziennikarzem żużlowym portalu WP SportoweFakty.

Ratownicy przejęli akcję, a rodzina się wycofała i z przerażeniem w oczach patrzyła na jej przebieg. W tle leciał akurat jeden z odcinków ich ulubionego serialu, który przed 15 minutami zaczęli wspólnie oglądać. Przez kolejne 45 minut walczyli o życie mężczyzny.

ZOBACZ WIDEO Prezes Motoru zdziwiony plotkami. Twierdzi, że to inny klub ma najwyższy budżet

- Ten człowiek dostał od nas końską dawkę adrenaliny do żyły. Minęła 44 minuta naszej walki. Cali spoceni patrzyliśmy na siebie i już wiedzieliśmy, że za chwilę urządzenie przestanie uciskać klatkę, a ktoś z nas będzie musiał powiedzieć tej wpatrzonej w nas rodzinie najgorszą prawdę - relacjonuje ratownik. - Chwilę później zakończył się odcinek serialu, który zaczęli razem oglądać. Ludzie różnie reagują. Często najbliższa rodzina staje się naszymi kolejnymi pacjentami. Jesteśmy pierwszymi osobami, które są przy nich w takich sytuacjach. Skończona reanimacja nie kończy naszej pracy. Chcąc być profesjonalistami, musimy zadbać o ich stan psychiczny. Dla wielu z nich świat się załamał w ciągu ostatniej godziny - mówi Komsta.

Pracują nawet 400 godzin miesięcznie

Ta dramatyczna akcja dobrze obrazuje, z czym na co dzień muszą zmagać się ratownicy medyczni, którzy od dłuższego czasu protestują w wielu miejscach naszego kraju. Ich środowisko mówi wspólnym głosem: chcemy ratować ludziom życie, pracować na pełen etat i być za to godnie wynagradzani. Obecnie jest to niemożliwe.

- Nie chcę rzucać konkretnymi stawkami, ale nikt z nas nie powinien pracować po 200, 300 czy nawet 400 godzin miesięcznie, żeby móc zapewnić sobie i rodzinie stabilność finansową. Wielu z nas wynajmuje mieszkania, ma kredyty, małe dzieci, zobowiązania finansowe, a gdybyśmy pracowali za równowartość etatu, czyli 168 godzin, to często nie wystarczyłoby na bieżące wydatki od wypłaty do wypłaty - mówi nam Komsta.

W Polsce zdecydowana większość ratowników medycznych pracuje na tzw. kontrakcie, czyli posiadając jednoosobową działalność i świadcząc usługi z dziedziny ratownictwa medycznego. - W praktyce sprawia to, że możemy pracować godzinowo więcej niż etat, ale musimy sami odprowadzić wszelkie podatki, kupić sobie ubrania robocze, opłacić szkolenia, które są dla nas obowiązkowe. W tym miesiącu przepracowałem 280 godzin. Chciałbym kiedyś identyczną wypłatę otrzymać po przepracowaniu etatu, a uzyskany w ten sposób wolny czas spędzić z rodziną w domu - wyjaśnia ratownik.

W pandemii jest jeszcze gorzej

Komsta zdaje sobie sprawę, że temat problemów w ochronie zdrowia wraca jak bumerang. Wielu pracowników medycznych protestuje, oczekując lepszego finansowania i po prostu podwyżek płac. - W pandemii problem stał się znacznie szerszy. Teleporady są obecnie czymś powszechnym. My, jako ratownicy, odczuwamy to znacząco. Odkąd zaczęła się pandemia, zdecydowanie częściej jeździmy badać ludzi, którzy na dobrą sprawę nie wymagają nagłej pomocy naszego zespołu. Wystarczyłaby wizyta u lekarza - opowiada. - To także przyczyniło się do protestu i powstania tak zwanego białego miasteczka. Dzięki temu naszymi problemami zainteresowały się media, temat został nagłośniony – tłumaczy Komsta.

Standardowy "dzień w biurze" ratownika medycznego zaczyna się od przekazania zmiany. Później następuje dokładne sprawdzenie karetki, sprzętu, leków i uzupełnienie braków. - Następnie czekamy na wyjazd. Spotkałem się kiedyś z pytaniem, czy oczekujemy na wezwanie w karetce. Od razu wyjaśniam: mamy swoje stacje oczekiwania, gdzie każdy zespół ma swój pokój, w którym może odpocząć, jest kuchnia, jadalnia, gdzie wspólnie spożywamy posiłki. W ciągu dnia praktycznie nie widujemy się na stacji, bo ciągle jeździmy. Wieczorem kierowcy się zmieniają, a ratownicy zostają na dyżurze. Długość dyżuru jest inna, w zależności od miejsca pracy i formy umowy. W niektórych miejscach jest to 12 godzin, a gdzie indziej 24. Są też sytuacje, gdy dyżur trwa na przykład dwie doby. Sam czasem mam takie dyżury – mówi Komsta.

Minuta na wyjazd 

Co w swojej pracy uważa za najtrudniejsze? - Dla niektórych śpiochów trud będzie polegał na charakterze pracy zmianowej. W nocy czuwamy. Nie śpimy, bo snem tego nazwać nie można. Coś w rodzaju drzemki z tabletem przy uchu. Do najpilniejszych przypadków mamy minutę od momentu przyjęcia wezwania do wyjazdu ze stacji. Proszę sobie wyobrazić, jak dużo energii absorbuje taki wyjazd o 3 w nocy podczas drugiej doby dyżuru. To wszystko sprawia, że chcemy być wynagradzani adekwatnie do odpowiedzialności, jaką mamy, i trudu pracy - podsumowuje Bartosz Komsta.

Zobacz także:
Małżeństwo, które wygrało polską ligę
Król polowania, biznesman i senator

Źródło artykułu: