Trzeci wyścig meczu ligowego pomiędzy Betard Spartą Wrocław a PGE Marmą Rzeszów. Na wyjściu z pierwszego łuku Lee Richardson decyduje się na jazdę po wewnętrznej. Robi się ciasno i zahacza o tylne koło Tomasza Jędrzejaka, a po chwili jeszcze Fredrika Lindgrena. Uderza w bandę w miejscu, gdzie nie ma już dmuchanych elementów. Na miejscu szybko pojawiają się lekarze i ambulans.
Richardson zaraz po wypadku rozmawiał z lekarzami, narzekał na ból w złamanej nodze. Trafił na nosze i został zabrany do szpitala. Mecz był kontynuowany, gospodarze wygrali 50:39. Gdy po ostatnim wyścigu na stadion dotarły wiadomości, iż Richardson walczy o życie, nikt w to nie dowierzał.
Jego koledzy z zespołu z Rzeszowa udzielali pomeczowych wywiadów, gdy gruchnęła wiadomość - Richardson nie żyje. Okazało się, że były mistrz świata juniorów nabawił się obrażeń wewnętrznych i doszło do krwotoku wewnętrznego. Miał tylko 33 lata.
ZOBACZ WIDEO Woźniak mechanikiem Zmarzlika. "Zawsze to cenne doświadczenie"
Skorzystał z nieregulaminowego sprzętu?
Właśnie mija 10 lat od feralnego wypadku na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu, ale Marta Półtorak nadal nie potrafi pogodzić się z przedwczesną śmiercią Lee Richardsona. To właśnie ona szefowała wówczas rzeszowskim "Żurawiom" i sprowadziła Brytyjczyka na Podkarpacie.
- Tu czas nie zaleczy ran. Każda taka tragedia odciska na człowieku piętno. Gdy nadchodzi maj i okolice rocznicy śmierci Lee, to wracam myślami do tamtych wydarzeń. Emocje z tym związane wciąż są wysokie. Zastanawiam się ciągle, czy zrobiliśmy wszystko, aby tego uniknąć - mówi WP SportoweFakty była prezes klubu z Rzeszowa.
- Lee był człowiekiem sympatycznym, otwartym, obywatelem świata. Jeśli mówi się o Anglikach, że są wstrzemięźliwi albo zamknięci, to on był inny - dodaje Półtorak.
Wypadek Richardsona wywołał wiele teorii spiskowych. Był to okres, gdy w żużlu pojawiły się nowe tłumiki, które zmieniły charakterystykę pracy motocykli. Brytyjczyk zmagał się wtedy z problemami sprzętowymi, a część jego bliskich sugerowała, że ktoś mógł podstawić żużlowcowi nieprzepisowy sprzęt.
- Powiedział, że ten silnik to istna rakieta (...). On nigdy nie jeździł na takim typie silnika. Nie miał pojęcia o maszynie, z jakiej korzystał. Dostałem pewnego czasu telefon od kogoś z Polski. On powiedział mi, że to była nieregulaminowa jednostka. To był silnik klubowy, ale Lee nigdy nie robił niczego nielegalnego - powiedział w "Daily Star" Craig Richardson, brat zmarłego żużlowca.
Co na to była prezes rzeszowskiego klubu? - To mało prawdopodobne, bo przecież sprawę badała prokuratura, biegli. Nie wydaje mi się, aby Lee podjął decyzję o korzystaniu z nieprzepisowego sprzętu. Nie wiem, na jakiej podstawie ktoś próbuje tworzyć takie teorie. Może to jakaś forma żałoby albo radzenia sobie z tragedią - komentuje Półtorak.
Specyficzne przeżywanie żałoby
Półtorak zaraz po tragicznej śmierci zawodnika PGE Marmy próbowała pomóc wdowie po brytyjskim żużlowcu. Emma Richardson została zaproszona na turniej memoriałowy do Rzeszowa, z którego zysk miał zostać przekazany jej rodzinie.
- Specyficznie przeżywała śmierć męża. Nasze stosunki na pewnym etapie stały się bardzo chłodne. Nie wiem, czy to przytłaczający ból po śmierci męża wpłynął na jej zachowanie i potrzebę szukania winnych - wspomina Półtorak.
Emma Richardson pozostawiła po sobie bardzo wysokie rachunki w jednym z hoteli na Podkarpaciu, gdzie dość chętnie zamawiała m.in. alkohol. Miała też pretensje do klubu z Rzeszowa o to, że otrzymała zbyt mało pieniędzy po memoriale organizowanym ku pamięci jej zmarłego męża.
- Nadal po latach nie potrafię zrozumieć zachowania Emmy w stosunku do osób, które były bardzo życzliwie do niej nastawione. Spotkał mnie zimny prysznic tylko z tego powodu, że chciałam pomóc. Funkcyjni podczas memoriału pracowali za darmo, inni żużlowcy dostali pieniądze jedynie za paliwo i w samych zawodach wystartowali za darmo. To było bardzo spontaniczne, a Emma na końcu rozliczała nas z tego, że liczyła na więcej pieniędzy, że kibiców było więcej, dlaczego tych środków jest tak mało - dodaje Półtorak.
Ostatnia rozmowa
Lee Richardson przed fatalnym wypadkiem miał czuć zrezygnowanie, bo przez problemy sprzętowe nie był w stanie punktować na odpowiednim poziomie w PGE Ekstralidze. Marta Półtorak doskonale pamięta ostatnią rozmowę z Brytyjczykiem w cztery oczy.
- Utkwiło mi w pamięci, że po nieudanym meczu w Rzeszowie spotkaliśmy się w samolocie. To była nasza ostatnia rozmowa na osobności. On wracał do domu, ja leciałam do Warszawy. Był smutny, że znów nie zapunktował tak, jakby wszyscy tego oczekiwali. Zaoferowałam mu pomoc sprzętową - przypomina sobie tamtą rozmowę była prezes "Żurawi".
- Rozmawialiśmy z Lee, że to tylko jeden mecz, że jedziemy dalej i nie ma się co martwić. Wierzył, że odbije się od dna. Rozstawaliśmy się z nadzieją w jego głosie. Mówił mi, że cieszy się, iż mam takie podejście, że nie krytykuję go za słabszy okres. To było nasze ostatnie spotkanie i rozmowa, którą zapamiętam już do końca życia - podsumowuje Półtorak.
Richardson zmarł w wieku 33 lat. Był jednym z czołowych żużlowców świata. W 1999 roku wywalczył tytuł mistrza świata juniorów. Ścigał się w cyklu Grand Prix. Z klubami z naszej ligi zdobywał medale Drużynowych Mistrzostw Polski, a z reprezentacją Wielkiej Brytanii stawał na podium Drużynowego Pucharu Świata.
Czytaj także:
Dyrektor cyklu GP: Tor w Warszawie jest nawet zbyt idealny
Wielki powrót. Długo się nie zastanawiał