Pogon od lat pozostaje inspiracją dla tysięcy ludzi. Pokazuje, jak przezwyciężać trudności i dawać dobro innym. Jako pierwszy człowiek bez płuca ukończył zawody triathlonowe na dystansie Ironmana. I to dwukrotnie.
57-latek, który od lat zmaga się z nękającymi go nowotworami, przebiegł kilkanaście maratonów, w tym te tak prestiżowe, jak Nowy Jork, Berlin czy Kenia. Uczestniczył w wyprawach z niepełnosprawnymi na szczyty Aconcagua (6962 m n.p.m.), Denali (6190 m n.p.m.), Kilimandżaro (5895 m n.p.m.), Elbrus (5642 m n.p.m.) - tzw. Korony Ziemi.
Wiele lat był kierownikiem w fundacji Anny Dymnej, a także wiceprezesem fundacji Jaśka Meli. Obecnie działa na rzecz własnej fundacji "Drabina", która skupia się na pomocy niepełnosprawnym.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: W sposób niespotykany pokonuje pan szereg trudności, a teraz - słyszę - kolejne wyzwanie.
Piotr Pogon (animator sportowy i charytatywny, fundraiser): Niestety Wielki Baca, jak nazywam Boga, mnie nie oszczędza. Niedawno zdiagnozowano u mnie kolejne komórki rakowe. Co ciekawe, to nie przerzuty, tylko zupełnie nowe ogniska. Widocznie mój organizm ma do tego genetyczne skłonności. Tym razem wykryto go w jelicie grubym. Śmieję się, że dzisiaj mój Mt. Everest ma 5,5 centymetra, bo na tyle oceniono zmiany po badaniach. Przyznam, że nie mam siły i boję się, co będzie dalej. To zresztą nie jedyne problemy.
ZOBACZ WIDEO: Czy będzie 10 drużyn w PGE Ekstralidze? Istotny jeden aspekt
Stało się coś jeszcze?
Ostatnio jechałem rowerem i uległem wypadkowi, najechałem na źle zaprojektowaną studzienkę kanalizacyjną. Lekarze musieli drutować mi rękę, mam złamane dwa żebra. W sumie na moim ciele mam ponad sto szwów, palce w jednej dłoni mam amputowane po odmrożeniach, a różne kości złamałem w sumie 14 razy, a do tego nie mam jednego płuca. Na górze czuwa nade mną niezły żartowniś, bo z niewiadomych powodów wciąż żyję i realizuję życiową misję.
O jakiej misji pan mówi?
Od kiedy uwierzyła we mnie znana aktorka Anna Dymna i pomogła mi wyjść z bezdomności, zebrałem na cele charytatywne już 28 milionów złotych. To dokładne wyliczenia profesjonalnej firmy, która zbadała moją działalność charytatywną od 2004 roku.
Jak to w ogóle możliwe?
Wykonuję najwspanialszy zawód świata, bo przez cały rok mogę się czuć jak św. Mikołaj. Pamiętam, gdy lekarze przy przyjmowaniu do szpitali dziwili się, co ja wymyśliłem, gdy prosiłem ich, by w rubryce zawód wpisali fundraiser. Nie wierzyli, że taki zawód istnieje. Wtedy proponowałem, by wpisywali: skutecznie i profesjonalnie "żebrzący" na rzecz organizacji pozarządowych, ludzi chorych i potrzebujących.
W jaki sposób był pan w stanie zebrać tak gigantyczną kwotę, zwłaszcza że - jak sam pan mówi – był bezdomnym?
Wszystko, co robię od blisko 20 lat, czynię dla innych. Nawet gdy planuję start w maratonie, robię to, by zebrać większe pieniądze. Mam umowy ze sponsorami, którzy za każdy przebiegnięty kilometr przelewają umówione kwoty na cele charytatywne. Wychodzę na trening a sponsorzy wpłacają na wybrane przeze mnie cele. Organizuję koncerty charytatywne, wyprawy na najwyższe szczyty świata. Tylko triathlonowe zawody Ironmana ukończyłem dla siebie, bo po prostu chciałem sobie udowodnić, że dam radę.
Jak na poważnie chorą osobę dość wyjątkowe życie pan wiedzie.
Po wycięciu jednego płuca lekarze przekonywali, że do końca życia nie będę mógł podejmować żadnego wysiłku. Nawet wejście na pierwsze piętro miało być problemem. Nie uwierzyłem. Poczekałem cztery dni i ruszyłem rowerem z Krakowa do Bochni, czyli około 40 km. Po drodze faktycznie było bardzo trudno, ale ostatecznie przezwyciężyłem trudności i udowodniłem, że można.
Skąd bierze pan motywację?
Nazywam to wszystko onkologicznym ADHD. W 1991 roku po raz pierwszy usłyszałem, że zostały mi trzy tygodnie życia. Przyzwyczaiłem się do tego, dlatego postanowiłem, że każdy kolejny dzień przeżyję na swoich warunkach. Pieniędzy do grobu nie zabiorę, a wspomnienia z wypraw czy wyjazdów w egzotyczne miejsca sprawiają, że życie ma sens. Ostatnia diagnoza daje mi niewiele czasu. Czy wyobraża pan sobie, bym w takiej sytuacji wrócił do nudnej pracy przy biurku i marnował życie?
Co teraz jest pana największym motorem napędowym do działania?
Pod koniec stycznia mam zaplanowaną premierę książki pt. "W POGONi za życiem". Chcę w niej podsumować życie, opowiem o dorastaniu w Nowej Hucie, Bogu, ojcu, dylematach moralnych. Zapewniam, że to wcale nie koniec ekscytujących wyzwań. Mam nadzieję, że lekarze znów się pomylą, a ja będę miał okazję przejechać słynną trasę rowerową w Tybecie. Mam też propozycję zjazdu na nartach z jednego ośmiotysięcznika. Nie mówię pas. Przeciwnie - po raz kolejny zamierzam powiedzieć: sprawdzam.
Jak to się stało, że pan został bezdomnym?
W 1996 roku miałem pierwszą w Polsce firmę zajmującą się wykonywaniem nadruków reklamowych na porcelanie. Miałem tyle pieniędzy, że jedynym problemem było dla mnie, jakie dobro luksusowe kupić sobie kolejnego dnia. W garażu stały dwa wypasione samochody, na wakacje jeździłem do najdroższych hoteli, w domu pełno było efekciarskich gadżetów. Otaczałem się wianuszkiem przyjaciół. Byłem panem życia.
Co więc poszło nie tak?
Wystarczyło, by jeden z kontrahentów nie zapłacił za zlecenie i wszystko się posypało. Mogłem uciec od problemów, ale zanim zamknąłem firmę, postanowiłem spłacić wszystkie długi. Wyprzedawałem cały majątek, do spłaty były gigantyczne pieniądze. Rodzina nie rozumiała, co robię. Zaczęły się kłótnie, wzajemne oskarżenia. Miałem wszystkiego dość - postanowiłem zostawić im dom, a sam zamieszkałem na terenie ogródków działkowych.
Gdyby wcześniej ogłosił pan upadłość, to być może uratowałby część majątku i rodzinę.
Ostatnio spotkałem syna jednego z partnerów biznesowych, których spłaciłem. Okazało się, że ten człowiek jeszcze na łożu śmierci przekazał synowi, by koniecznie mnie odnalazł i podziękował za mój gest. Dzisiaj oni wciąż mają piękny zakład, a bez tych pieniędzy być może czekałby ich taki los jak mnie. Czuję satysfakcję, że dziś bez obaw mogę spojrzeć w lustro. Zachowałem się właściwie i niczego nie żałuję.
Nie miał pan pokusy, by jeszcze raz spróbować sił w biznesie?
Wolę pamiętać piękne nosorożce, lodowce, czy ulice Nowego Jorku niż marnować życie na siedzenie w biurze. W ostatnich latach podjąłem zresztą próbę powrotu do normalnej pracy - chciałem spełnić marzenie i zgodnie z wykształceniem zostać nauczycielem historii. Dostałem nawet stanowisko asystentem nauczyciela w szkole Montessori, ale błyskawicznie zrozumiałem, że nie odnajduję się w tej rzeczywistości. Gdy zwróciłem uwagę jednej z uczennic, usłyszałem od niej, bym siedział cicho i się nie wtrącał, bo inaczej oskarży mnie o pedofilię. Rozmawiałem o tej sytuacji z przełożonymi, ale wytłumaczyli mi, że mam być tylko cieniem uczniów. Nie zwracać im uwagi, niczego nie komentować. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałem. Zrezygnowałem.
Gdzie dzisiaj pan mieszka? Bezdomność to już zamknięty etap?
Pomieszkuję u taty, który ma 87 lat. Nawet boję się myśleć, co będzie, gdy jego zabraknie. Nie mam dobrej sytuacji materialnej i dopuszczam możliwość, że znów będę musiał wrócić na ulicę. Zresztą wciąż przyglądam się bezdomnym. Za każdym z nich stoi niesamowita historia. Niedawno spotkałem jednego z kolegów z czasów mojej bezdomności na ogródkach działkowych. On z tego nie wyszedł, bo od lat nie jest w stanie uwolnić się od alkoholu. Nie znam żadnego bezdomnego alkoholika, który zdołałby odwrócić swoją sytuację. Tym, którzy nie piją, można jeszcze pomóc.
Nieprzychylne panu osoby nazywają pana onkocelebrytą. Co pan na to?
Mam to gdzieś, bo wiem, że moja działalność ma sens. Lekarz opowiedział mi historię o 30-latku, który otrzymał od niego śmiertelną diagnozę. Ten chłopak zamiast się załamać, odpowiedział, że zna przypadek człowieka, który po podobnej diagnozie wchodzi na siedmiotysięczniki. To dowód na to, że daję innym chorym nadzieję i siłę. Takich historii było zresztą kilka.
Jaki był najgorszy moment w pana życiu?
Bez wątpienia pierwsza noc spędzona na działkach. Nie mogłem uwierzyć, że z dnia na dzień stałem się żulem. Zdałem sobie sprawę, że wylądowałem na dnie. Pogodzenie się z tym było nawet gorsze niż usłyszenie diagnozy nowotworowej. Blisko zawału byłem także wtedy, gdy zorientowałem się, że wyjeżdżając busem na wyprawę na Elbrus zgubiłem saszetkę, w której było 10 tysięcy dolarów i dokumenty wszystkich uczestników. To oznaczało koniec wyprawy i zawód niepełnosprawnych podopiecznych fundacji, dla których to miała być przygoda życia. Przez dwie godziny biegałem po mieście szukając zguby. Na szczęście udało się ją znaleźć. W trakcie wysiadania z busa, wpadła do rowu. Pamiętam jednak, że perspektywa ogłoszenia, że zawiodłem zaufanie grupy, była dla mnie nie do zniesienia.
Przed panem kolejne trudne leczenie nowotworu. Co panu pomaga w chwilach zwątpienia?
Wiara i pozytywne nastawienie. Gdy lekarze obcinali mi odmrożone palce, poprosiłem ich, by w tle puścili przebój ACDC. Proszę mi wierzyć, że wtedy nawet chrzęst obcinanych palców nie jest straszny. Już poleciłem najbliższym, by na moim pogrzebie puścili utwór U2 "Beautiful day". Do tego czasu zamierzam się cieszyć życiem.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty
Czytaj więcej:
Tata znanej tenisistki cudem przeżył katastrofę polskiego jachtu
Miał dwa promile, niemal ją zabił, uciekł