Oto #HIT2020. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
[b][tag=61510]
Paweł Kapusta, WP SportoweFakty: [/tag] - Jesteś szaleńcem? [/b]
Andrzej Bargiel, narciarz wysokogórski, himalaista, pierwszy człowiek w historii, który zjechał na nartach z K2: - Gdybym był szaleńcem, to bym tu z tobą nie siedział. Już bym pewnie dawno nie żył.
Ale czasem tak o tobie mówią. "Pozytywny szaleniec".
Dla osoby, która nie ma wiele wspólnego z górami, zjazd na nartach z K2 czy Mount Everestu może się wydawać szaleństwem. To, co robię, jest jednak składową wielu czynników. Musi być w tym ogromne doświadczenie, kompetencje, wiedza, analiza danych. Dopiero na bazie tych wszystkich składowych można takie rzeczy robić bezpiecznie. Generalnie jest to bardzo trudne. Są wąskie okna, w których możesz realizować cele. Tego wszystkiego nie widać na obrazkach. I stąd się biorą powierzchowne oceny.
ZOBACZ WIDEO: Apoloniusz Tajner mówi o problemie polskiego sportu. "Andrzej Stękała to przetrwał i teraz odbiera nagrodę"
Świadomie godzisz się ze śmiercią. Odpływasz. Poddajesz się temu, nie masz możliwości z tym walczyć. Nikomu tego nie życzę. To straszne uczucie. Dodatkowo jeśli odcina ci powietrze na tak potężnym zmęczeniu, jest cholernie trudno. Nie jest tak, że gdy już cię przysypie, to jesteś w stanie sobie zrobić przestrzeń, odkopać się. Nie ruszysz nawet małym palcem. Miałem szczęście, że przytrafiło mi się to podczas zawodów.
Pytanie o szaleństwo nie jest jednak wcale takie głupie. Świat nie zna wielu, którzy najpierw weszli na K2, a później stamtąd zjechali na nartach. Nikogo poza tobą. Nie możesz się dziwić, że dla normalnego śmiertelnika to oznaka szaleństwa.
Może i masz rację. Już samo podjęcie próby byłoby dla większości czymś, co trudno byłoby im objąć rozumem. Na takie wyzwania szykowałem się wiele lat. To były lata ciężkich treningów, zdobywania doświadczenia w górach. W końcu doszedłem do chwili tuż przed startem pierwszej wyprawy. Poczułem, że jestem gotowy. Że mogę spróbować.
Pierwszy kontakt z K2 miałem bardzo dawno temu. Widziałem tę ścianę, gdy zjeżdżałem z Broad Peaku. Już tamten zjazd był czymś bardzo trudnym. Jechałem, przyglądałem się i powtarzałem w myślach: "Ktoś to kiedyś zrobi. To może się udać". Byłem jednak bardzo daleki od dopuszczenia do siebie myśli, że tym kimś będę ja. Musiałem do tego dojrzeć. Zawsze staram się obierać racjonalne cele. I bezpieczne, czyli zawsze muszę mieć wpływ na to, co dzieje się wokół mnie.
ZOBACZ WIDEO: Apoloniusz Tajner mówi o problemie polskiego sportu. "Andrzej Stękała to przetrwał i teraz odbiera nagrodę"
Pewnie często słyszysz takie pytania: Po co? Dlaczego?
Pasja. Chęć ciągłej eksploracji. W górach spędzam mnóstwo czasu, zawsze szukałem tam przeróżnych wyzwań. To nie jest tak, że dawno temu postanowiłem: pewnego dnia zjadę na nartach z K2. Zaprowadziła mnie tam konsekwencja, upór w tym, czym się zajmowałem i zajmuję. Ja w tym żyję, to mój świat. Dzięki temu to wszystko stało się dla mnie bardziej przyjazne, łagodne. Po prostu ludzkie.
Nigdy sobie nie mówię, że chcę koniecznie zrobić coś szalonego, ryzykownego. Nie rzucam się na to. Cel zawsze przychodzi sam. Jest naturalnym efektem przygotowań i posiadanych umiejętności. Sprowadza się to choćby do tego, że z wielkimi górami, z trudnymi warunkami w jakimś zakresie się oswoiłem. Czuję się tam naturalnie. W końcu zyskałem przekonanie, że można tam przekraczać bariery. Że mogę tam działać. Poza tym eksploracja, odkrywanie nowych miejsc jest szalenie pociągające.
A strach? Czujesz strach?
Strach jest bardzo ważny. Właśnie on powstrzymuje nas przed robieniem szaleństw. Gdy się czegoś boję, po prostu tego nie robię. Bo to oznacza, że czegoś nie znam wystarczająco dobrze, nie czuję sytuacji, tracę kontrolę nad wydarzeniami, a na to nie mogę sobie pozwolić. Dopiero gdy przejdę cały proces przygotowawczy, gdy czuję się komfortowo w otoczeniu, strach znika. Dopóki jest, nie podejmuję się takich wyzwań.
Twoja granica strachu jest jednak bardzo przesunięta.
To tak nie działa. Rozumiem to zupełnie inaczej: jako proces. Jako coś, co musisz poznać. Porównuję to do samochodu rajdowego, do którego wsiadasz pierwszy raz w życiu. Siedzisz w nim, próbujesz jechać, ale nie szarżujesz, bo zaraz możesz się rozbić. Ale jak wsiadasz do takiego auta, mając już 20-letnie doświadczenie, masz zupełnie inną świadomość. Wiesz, w którym momencie możesz pojechać szybciej, kiedy musisz maksymalnie zwolnić. Wiesz, jak się ten samochód zachowa.
Ale w twojej branży nie wszystko możesz przewidzieć.
OK, ale myśląc w ten sposób, nie jesteś w stanie przewidzieć wszystkiego też w normalnym, codziennym życiu. Poznałem kiedyś Davo Karnicara. To człowiek, który jako pierwszy zjechał na nartach z Everestu. Dokonał niesamowitej rzeczy, a zginął w zeszłym roku, ścinając drzewo koło domu. Takich sytuacji jest mnóstwo. Nigdy nie masz stuprocentowej pewności, że akurat tobie się nic podobnego nie przydarzy.
W swojej pasji minimalizuję ryzyko. Nie akceptuję go. Możesz czasem sobie na to pozwolić, ale musisz mieć potężne doświadczenie i wiedzę, by na przykład na bazie znaków, które daje ci przyroda, podejmować decyzje.
Jak cienka - albo jak wyraźna - jest granica dzieląca ambicję i rozsądek?
Kluczem jest dystans do tego, co robisz. I to dystans już na samym starcie. Że nie jest to najważniejsza rzecz na świecie. Że z perspektywy świata, z perspektywy twojego życia nie ma absolutnie żadnego znaczenia, czy na tę górę wszedłeś i zjechałeś, czy jednak ci się to nie udało. Że to tylko pasja i marzenie, a twoje życie jest największą wartością. To mi pozwala podchodzić do wyzwań bez chorych ambicji i presji. Dzięki temu potrafię się zatrzymać.
Nigdy nie miałeś momentu, w którym przekroczyłeś granicę?
Tu, niżej - w Alpach, Tatrach - podejmujemy czasem większe ryzyko. Robi się to, by się rozwijać. Wiesz, że w pogotowiu czeka śmigłowiec, że są koledzy, którzy ci pomogą. Jeździsz szybko, skaczesz… Bez tego ryzyka, szukania limitów, się nie rozwiniesz.
Dam ci prosty przykład: jest coś takiego jak freeride. Czyli jazda pozatrasowa. Spada metr śniegu, bierzesz narty, łopatę, sondy, zakładasz plecak lawinowy z poduszką i jeździsz. Podejmujesz ryzyko, bo wiesz, że nawet jeśli coś się stanie, to cię "wypluje", poza tym nadejdzie pomoc. A tam, w Himalajach, gdybyś się na takie coś zdecydował i zeszłaby lawina, to koniec. Lecisz 10 kilometrów w dół. Po prostu tam nie możesz sobie na to pozwolić. Musisz czekać na odpowiednie warunki, szukać właściwych momentów. Do tego stopnia, że wyczekujesz idealnej godziny, w której musisz się przemieścić w konkretnym segmencie. W zależności od temperatury, wiatru, nasłonecznienia, czasu od ostatnich opadów… Tych składowych jest wiele więcej. A czasem, gdy nie ma innej opcji, musisz umieć odpuścić.
Po prostu staram się sobie wyobrazić sytuację: przygotowujesz się do wyprawy przez wiele miesięcy, zbierasz ekipę, grube tysiące złotych, lecisz w Himalaje. I w pewnym momencie musi zapaść decyzja: odpuszczamy. Jak w lecie 2019 roku, gdy zrezygnowałeś ze zjazdu z Everestu.
W mojej karierze kluczem było stworzenie systemu, w którym organizujemy wielkie wydarzenie. Jest sztab ludzi odpowiedzialnych za marketing, który zapewnia czytelnikom w relacjach możliwość zobaczenia tych miejsc. Pozwala mieć Himalaje na wyciągnięcie ręki. Ja w tym czasie skupiam się tylko na sporcie.
Taki układ jest zdrowy, bo ewentualny sukces bądź porażka nie ma nic wspólnego z tym, czy ostatecznie uda mi się bądź nie uda zjechać. Ucieczka od tego mechanizmu była jednocześnie ucieczką od potencjalnie złych rzeczy. Od przekraczania granic, których normalnie tam przekroczyć nie masz prawa. Łamanie tych zasad prowadzi do tragedii.
Wiele razy zdarzyło ci się znaleźć w górach w dramatycznej sytuacji?
Paradoksalnie raz zdarzyło mi się zgubić na Kasprowym. Byłem bardzo młody, nadeszła śnieżyca. Ogłoszono piąty stopień zagrożenia lawinowego. Piąty stopień był wówczas najwyższym, oznaczał zagrożenie dla okolicznych wiosek. Dziś skala ma tylko cztery stopnie. Wieczorami pomagałem bratu remontować mieszkanie. Wyszedłem z domu, minus 20, potężny wiatr, w ogóle nie było widać drogi. Dwa metry za sobą nie widziałeś już swojego śladu. Okazało się, że jeśli pod odpowiednim kątem przejdziesz przez Przełęcz pod Zakosy, która oddziela Goryczkowy od Kasprowego, jesteś w stanie przejść na drugą stronę grani. Wylądowałem więc tam, zupełnie nie wiedząc, że tam jestem. Mój brat był już wtedy ratownikiem TOPR. Znałem to środowisko. Na centrali było 40 osób i naczelnik zakazał wyjścia do akcji, bo były tak trudne warunki. To tylko pokazuje, jak nieprzewidywalne potrafią być góry. Znałem przecież to miejsce, a i tak wpadłem tam w spore problemy.
Na szczęście po namowach kierowca ratraka wyjechał na trawers Kasprowego i dostrzegłem w oddali błyski reflektora. Na dodatek naprzeciw wyszli mi koledzy skialpiniści, którzy spali na Kasprowym. Przemarznięty, ale cały i zdrowy, dotarłem do górnej stacji, a następnego dnia o poranku ogłoszono piąty stopień zagrożenia lawinowego.
Pod lawiną znalazłeś się w 2006 roku.
To były mistrzostwa świata w skialpinizmie. Przedostatnie podejście, duża temperatura. Śmigłowiec uruchomił całe zbocze, nawis. Mokry śnieg zaczął się kotłować. To nic przyjemnego. Odcina cię, a ty się z tym po prostu godzisz, bo nie masz innego wyjścia. Gdy śnieg jest mokry, ciśnienie w lawinie jest tak potężne, że wszystko ci rozrywa, ściska. Musiałem się z tym oswoić. Czasem musisz wywołać lawinę, by móc zjechać jakimś zboczem. Innym razem akceptujesz, że lawina schodzi, ale ty jedziesz od niej szybciej, bo to lawina puchowa, nie ma szans cię dogonić. Najtrudniejsza sytuacja jest w momencie, gdy ktoś zrzuci na ciebie tę lawinę, a ty nie jesteś na to przygotowany.
O czym się myśli w takich chwilach? Przed oczami przelatuje całe życie?
Świadomie godzisz się ze śmiercią. Odpływasz. Poddajesz się temu, nie masz możliwości z tym walczyć. Nikomu tego nie życzę. To straszne uczucie. Dodatkowo jeśli odcina ci powietrze na tak potężnym zmęczeniu, jest cholernie trudno. Nie jest tak, że gdy już cię przysypie, to jesteś w stanie sobie zrobić przestrzeń, odkopać się. Nie ruszysz nawet małym palcem. Miałem szczęście, że przytrafiło mi się to podczas zawodów. Wówczas wokół jest mnóstwo ratowników, psów, śmigłowców. Każdy zawodnik jest też wyposażony w sondy, plecak lawinowy. Szybko mnie zlokalizowano, byłem pod śniegiem półtorej minuty.
Dla ciebie tych kilkadziesiąt sekund trwało zapewne wiele dłużej.
Na sam koniec odcięło mi prąd. Nie miałem czym oddychać, więc zacząłem tracić przytomność. Całe szczęście, że odnaleziono mnie tak szybko.
Na kolejnej stronie przeczytasz między innymi o dramatycznych akcjach ratunkowych w TOPR z udziałem Andrzeja Bargiela, ludzkiej głupocie w górach oraz "szaleństwie" jego kolegi - płetwonurka jaskiniowego.
Czytaj też:
Legia Warszawa - Cracovia. Gospodarze wygrywają i są bliżej tytułu mistrzowskiego
SSC Napoli stłamsiło i pokonało Torino FC. Widoczny Arkadiusz Milik, pełna partia Piotra Zielińskiego
[nextpage]Znasz Krzysztofa Starnawskiego?
Jasne. Krzysiu też jest w TOPR, w sezonie zimowym zawsze dyżurował na Kasprowym. Teraz rozwinął się na tyle w swoich pasjach, że na dyżury ratownicze nie ma już chyba czasu. Przyznaję, też jest uparty. To, o czym mówiłeś chwilę temu o szaleństwie, sam mógłbym przypisać właśnie Krzysiowi. W życiu bym się nawet nie dotknął tego, co on robi. I to na kosmicznym poziomie.
Wyjaśnijmy: to płetwonurek jaskiniowy, rekordzista. Nurkował między innymi w najgłębszej podwodnej jaskini świata - w Hranickiej Propasti. Postać niesamowita. Pytam o niego, bo zastanawia mnie wpływ ekstremalnej chwili na człowieka. Prawdziwie zrozumieć jest cię w stanie tylko taka osoba jak właśnie Starnawski? Czujesz się w ogóle rozumiany przez ludzi?
Na pewno jest w tym sporo racji. Osoby aktywne, bywające w górach i wiedzące, czym jest żywioł - góry, woda, wiatr - mogą sobie łatwiej wyobrazić, co robię na co dzień. Z pozycji miasta, gdy nigdy nie było się nawet na turystycznym szlaku, nie jest się w stanie pojąć pewnych rzeczy. Osoba uprawiająca podobne sporty nie czyta mnie jako ekstremalnego gościa robiącego szaleństwa. Taka osoba jak Krzysztof doskonale rozumie, że to proces. Że potrzeba bardzo dużo pracy, wysiłku, przygotowań, by zjechać z K2 czy nurkować w najgłębszych jaskiniach świata. Przecież o nurkowaniu Krzyśka mógłbyś napisać dziesięć grubych książek specjalistycznych. Nurkowanie to tylko wierzchołek, samo przygotowanie jest pasjonujące. Dla samego procesu warto się w to zagłębić.
Byłem tuż po szkoleniu medycznym, dokładnie - dzień po szkoleniu. Zdarzenie ze szlaku. Ojciec wędrował z synem, nastoletnim. W pewnym momencie ojciec się zatrzymał. Odcięło go, a syn bezradnie na to patrzył. Reanimowałem tego mężczyznę na oczach jego dziecka. Zacząłem jeszcze na górze, później kontynuowałem na skuterze. Dowieźliśmy pana do karetki, a w niej po kilkunastu sekundach padł komunikat, że to nie ma sensu. Że to koniec.
Jest coś prawdziwego w tezie, że ludzie wybitni, robiący rzeczy nieprzeciętne, są samotni?
Sport to dla mnie od zawsze ucieczka. Góry były dla mnie jedynym azylem, miejscem z totalną prywatnością. Wychowałem się w domu, w którym wszędzie byli ludzie. Przecież mam siedem sióstr i trzech braci. Zawsze było ciasno, nikt z nas nie miał swojego pokoju, nie miał możliwości schowania się, odcięcia. Sport - wyjście w góry, jazda na nartach - zawsze sobie ceniłem, bo dawał mi swobodę. Lubię tę samotność. Do dziś za wszelką cenę nie szukam zrozumienia wśród ludzi dla tego co robię. Czasem nawet celowo uciekam, wykorzystuję moją pasję, by pobyć ze sobą sam na sam.
Dziesięcioro rodzeństwa - życie w waszym domu musiało być bardzo ciekawe...
Ciekawe i wartościowe. Nawet nie tylko to, że mam 10 rodzeństwa, a otoczenie, w jakim się wychowywaliśmy. Mieszkaliśmy na wsi, pracowaliśmy na gospodarstwie naszych rodziców. To z jednej strony kształtowało mój charakter, a z drugiej -wyrabiało możliwości fizyczne, wydolnościowe. Wykonywałem na gospodarstwie codzienną pracę, która była treningiem. Takim nienazwanym. To było nawet trudniejsze niż profesjonalny trening. Gdy więc zacząłem uprawiać profesjonalny sport, było to o wiele przyjemniejsze i lżejsze niż robota.
Moi rodzice hodowali zwierzęta, mieliśmy las, drewno. Żyliśmy skromnie, gospodarstwo było naszym mechanizmem dostarczającym środków do życia. Tamte czasy wspominam z sentymentem choćby dlatego, że w okolicy mieszkało kilka rodzin wielodzietnych. Co chwila zlatywała się banda 30 dzieciaków - rozkrzyczanych, bawiących się, grających w piłkę. Zimą wychodziliśmy rano na narty, wracaliśmy do domów, gdy się ściemniało. Nie mieliśmy profesjonalnych wyciągów, ale dla nas liczyło się w ogóle, że mogliśmy to robić.
Góry są miłością każdego z twoich braci i sióstr?
Zainicjował to Grzegorz, mój starszy brat. Gdy miał 15 lat, przeniósł się do Zakopanego. Na początku chodził po jaskiniach, poznał też ludzi chodzących po górach. W końcu trafił do Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Rozwijał się, został przewodnikiem, później zawodowym ratownikiem. I to on pokazał mi prawdziwe góry. Pewnego razu pojechałem do niego i po prostu stwierdziłem: podoba mi się to, będę trenował. Miałem spore predyspozycje dzięki pracy w domu. Za co się nie złapałem, wychodziło mi. Łatwiej było wskoczyć na wysoki poziom. Wciągnąłem w to swojego młodszego brata. Z kolei jeszcze młodsze rodzeństwo, siostry, robią artystyczne rzeczy. Wszyscy zajmujemy się górskimi aktywnościami, tylko że w różnym stopniu zaangażowania.
Ty też trafiłeś do TOPR.
Jestem ochotnikiem. To było moje pierwsze marzenie związane z górami. Przyjeżdżałem do brata, on już wtedy pełnił ratownicze dyżury. I to było świetne: siedzisz podczas dyżuru w schronisku albo na stoku, masz radio, komunikację z centralą, sprzęt. Twoim obowiązkiem jest pomaganie ludziom. Dla mnie to była misja. To jak z małym chłopcem, który chce zostać strażakiem. U mnie zamieniło się to w chęć zostania ratownikiem. Wokół mnie nagle pojawiło się mnóstwo wynalazków: karabinki, liny, masa innego sprzętu. Podczas dyżuru mogłeś się wspinać, zrobić trasę na Kościelec, później wrócić do dyżurki. Jesteś w górach, otaczają cię świetni ludzie z tą samą pasją. Nie dość, że robisz coś, co kochasz, to jeszcze jest w tym misja, wyższy cel.
Ale ty pokazujesz teraz tę jasną stronę. A ciemna?
To tylko spojrzenie dzieciaka. Jest jeszcze spojrzenie osoby dorosłej.
Kształtowałem się żyjąc w tym środowisku. To była dla mnie wielka wartość. Na wyprawy chodziłem, gdy byłem jeszcze dzieckiem. Wychodziliśmy na ściankę, biegaliśmy na nartach. Żyłem wśród tych ludzi jeszcze na długo, zanim zostałem ratownikiem. Zaznaczam to tak mocno, bo właśnie wtedy ukształtowało się moje podejście do gór. Etyka funkcjonowania w tym środowisku. Szacunek i respekt. Przedkładanie bezpieczeństwa nad wszystko inne. To przydaje mi się w aktualnej działalności. Procedury, które wówczas wbiłem sobie do głowy, do dziś są podstawą mojego funkcjonowania.
Pomijam już fakt, że żyjesz otoczony niezwykłymi ludźmi. Że na wyprawy chodzisz z osobami, które wykonują szalenie trudną, często ryzykowną pracę, by ratować innych. Masz świadomość, że ramię w ramię idziesz na wyprawę z ludźmi, którzy należą do najbardziej kompetentnych w tej dziedzinie na świecie. Bo to fakt. Ich kompetencje są niesamowicie wysokie. Cyklicznie odnawiają przeróżne certyfikaty, robią zaawansowane szkolenia medyczne, górskie.
I tu dochodzimy do jednej z ciemniejszych stron: dla mnie jest czymś niebywałym, że ludzie z takimi kompetencjami, na dodatek ryzykujący własne życie dla życia innych, dostają tak żenująco niskie pieniądze. Stąd wzięła się walka o podwyżki. Ratownik zarabia trzy tysiące złotych, a naraża siebie bezpośrednio i pośrednio też swoją rodzinę, która nigdy nie ma pewności, że wróci z akcji. To ludzie, którzy muszą podejmować inną pracę, by móc żyć na przyzwoitym poziomie. Tak być po prostu nie powinno.
W wielu dramatycznych akcjach ratunkowych uczestniczyłeś?
Uczestniczyłem w przeróżnych akcjach, często dramatycznych. Na przykład, gdy szło się po człowieka, a znosiło jego zwłoki. Gdy jesteś młody i przytrafia ci się to pierwszy czy drugi raz, nie są to łatwe sytuacje. Siadało na głowę. Cholernie było trudno to przetrawić. Na przestrzeni lat to się zmieniało, pojawiała się opieka psychologiczna, ale kiedyś musiałeś sobie radzić sam. Rzucano cię na głęboką wodę i albo umiałeś pływać, albo sobie z tym nie radziłeś. Musiałeś być twardy.
Pamiętam taką sytuację. Byłem tuż po szkoleniu medycznym, dokładnie – dzień po szkoleniu. Zdarzenie ze szlaku. Ojciec wędrował z synem, nastoletnim. W pewnym momencie ojciec się zatrzymał. Odcięło go, a syn bezradnie na to patrzył. Reanimowałem tego mężczyznę na oczach jego dziecka. Zacząłem jeszcze na górze, później kontynuowałem na skuterze. Dowieźliśmy pana do karetki, a w niej po kilkunastu sekundach padł komunikat, że to nie ma sensu. Że to koniec. Trudno to opisać. Trzeba sobie z tym jakoś dawać radę. I nie dość, że sam musisz to dźwignąć, to musisz jeszcze pozytywnie wpływać na otoczenie. Bo jako ratownik górski pełnisz przecież sporo różnych ról, również psychologa.
Czasem słyszy się o absurdalnych sytuacjach z gór. Na przykład o turystce w szpilkach na Morskim Oku. Albo jeszcze wyżej - w zwykłych trampkach. Tej głupoty jest coraz więcej w górach czy coraz mniej?
Aktywności górskie są coraz popularniejsze. Jestem daleki od naśmiewania się z ludzi, krytykowania. Zdarzenia są jednak czasem absurdalne i bywam ich świadkiem. W Polsce - mimo takich medialnych doniesień - nikt nie zastanowił się, z czego wynikają. Co jest przyczyną. A przyczyną jest brak edukacji społeczeństwa.
Trudno dziś oczekiwać od ludzi mieszkających na co dzień nad morzem, którzy pierwszy raz przyjeżdżają w góry, że wycieczkę zorganizują we wzorowy sposób: dobrze się wyposażą, wyliczą godziny, zaplanują mapy, sprawdzą prognozę, będą mieć kompas i będą potrafili się nim posługiwać. Że wykonają szereg potrzebnych czynności, które są niezbędne do uniknięcia potencjalnych zagrożeń. Trudno od nich tego oczekiwać, bo nikt ich tego nie nauczył, nie powiedział. Jasne, jest internet, on pomaga. Dzięki temu sytuacja się poprawia. Ale skala, masa ludzi w górach jest tak ogromna, że do przytoczonych sytuacji dochodzi bardzo często. Dlatego potrzebne jest wprowadzenie do szkół praktycznej wiedzy w tym temacie.
Niedługo organizujecie ciekawą imprezę, której jednym z celów jest budowanie świadomości o bezpieczeństwie w górach.
Tak, w tym przypadku szczególnie w grupie skitourowców i splitboardzistów. 14 marca spotykamy się w Kuźnicach na Red Bull Szybka Tura. To okazja na budowanie świadomości o właściwym poruszaniu się w górach. O bezpieczeństwie, bo na imprezie będzie wiele osób zajmujących się zawodowo kwestiami bezpieczeństwa w górach. Będzie można zdobyć od nich wielką, praktyczną wiedzę.
Jest też wyzwanie sportowe. Okazja do wejścia na Kasprowy, a wcale nie jest to takie łatwe, bo kilometr z tej drogi trzeba iść praktycznie w pionie. Zabawa będzie polegać na tym, że wystartuję pół godziny po uczestnikach i będę ich gonił. Mam nadzieję, że kogoś wyprzedzę! To wyzwanie dla ludzi, bo to kawał wysiłku. To także okazja do spotkania środowiska. Poznania nowych kolegów o tych samych pasjach, z którymi można się umówić na wspólne wycieczki. Bo prawda jest taka, że w górach bezpieczniej jest w grupie.
A co ze zjazdem z Everestu?
Teraz jest taki moment, w którym muszę potrenować. Wprawdzie w całej Polsce zimy praktycznie nie ma, ale w Zakopanem jest. Mieszkam w górach, w zasadzie pod drzwi podjeżdżam na nartach.
Trenuję po to, by być gotowym na cel, który zazwyczaj realizuję w lecie. To też taki moment, w którym analizuję dane. Chcę dobrać cel, który będzie możliwy do realizacji. Teraz nie powiem ci, co to dokładnie i kiedy będzie.
To dla ciebie ciekawy czas?
Gdyby to było proste, to byłoby nudne. A ja się nie lubię nudzić.