"Zielona Pantera" znowu poluje na piłki - rozmowa z Edwardem Ambrosiewiczem

Po półrocznej przerwie znany bramkarz ponownie walczy o ligowe punkty. - Pewnych rzeczy, na przykład alkoholu, odmówić sobie potrafię. Ale grania nie. Kocham futbol - podkreśla.

Michał Fabian
Michał Fabian

Jego kariera trwa już grubo ponad 30 lat. Edward Ambrosiewicz pochodzi z Suwalszczyzny, ale jako młody mężczyzna przeprowadził się na Śląsk i tam osiadł. Bronił barw kilkunastu klubów. Najbardziej znany jest z występów bytomskich Szombierkach. Łącznie rozegrał 100 spotkań w Ekstraklasie (wówczas I lidze).

Z futbolem przez duże "F" już się pożegnał, ale nadal ciągnie go na boisko. Kilka razy zapowiadał definitywne zakończenie kariery. Później wystarczył jeden telefon, jeden trening, jedna prośba... Zawsze zmieniał zdanie. Gdy latem 2014 r. wywalczył z MKS-em Sławków awans do ligi okręgowej, ogłosił: "to koniec". I znów się "złamał".
50-letni Ambrosiewicz zadebiutował 21 marca w Jedności Strzyżowice, przedostatniej drużynie sosnowieckiej A klasy. Początek był obiecujący, zespół zremisował na wyjeździe z wyżej notowanym MKS-em Poręba 1:1.

Michał Fabian: Kiedyś wspomniał pan, że koledzy śpiewają o panu "Forever young". Zamierza pan pobić rekord w długowieczności grania w piłkę? Marek Bęben, pana kolega po fachu, wystąpił w lidze w wieku 53 lat. W krakowskiej C klasie jest golkiper z rocznika 1936.

Edward Ambrosiewicz: Trzeba by było zobaczyć, jak te mecze wyglądają, czy chodzi o jedno spotkanie, czy o regularne granie. Mnie jednorazowy występ nie interesuje. Gdy w Sławkowie robiliśmy awans, miałem 49 lat i zagrałem 30 spotkań. Dopiero w ostatnim tylko "połówkę", żeby wszedł drugi bramkarz. Idąc do klubu, mówiłem: "jak gram, to komplet". Obojętnie, co się dzieje, czy mnie boli, czy nie. Z bólem korzonków już zdarzyło mi się wystąpić, brałem tabletki i grałem swoje. Zapominałem o wszystkim. Musiałoby być jakieś nieszczęście, połamana ręka, żebym nie zagrał.

Pana kariera to - parafrazując znaną piosenkę - "rozstania i powroty". Jak to się stało, że po pięćdziesiątce znów wrócił pan między słupki?

- Kierownik firmy, w której pracuję, został prezesem Jedności Strzyżowice. Napomknął mi: "słuchaj, może byś przyjechał i zrobił trening dla bramkarzy?". Odpowiedziałem: "nie ma sprawy". Pojechałem na trening, a tam... od razu rozmowa: "a może byś jeszcze spróbował?". No dobra, zgodziłem się. Tylko od razu zastrzegli, że nie mają funduszy na to, żeby mi cokolwiek płacić.

Ciężkiego zadania pan się podjął. Przyjdzie się panu - człowiekowi z przeszłością w ekstraklasie, bronić przed spadkiem z A klasy.

- Pierwsze mecze mamy trudne. Mam jednak nadzieję, że ruszymy z miejsca, zdobędziemy jakieś punkciki, dołożymy następne i wystarczy do utrzymania. Bo ja zawsze gram o coś. Nie gdzieś w środku tabeli, lecz albo o awans, albo o utrzymanie. Nawet ostatnio - w Zrywie Radonia w cuglach uratowaliśmy A klasę, a później w Sławkowie zrobiliśmy awans. Nawet fajnie poszło, bo ten zespół tracił co sezon po 54 bramki, a gdy ja u nich grałem, to raptem 17. Jakieś piętno zdążyłem tam odcisnąć.
Fot. Archiwum Edwarda Ambrosiewicza Fot. Archiwum Edwarda Ambrosiewicza
Zaczynał pan karierę w Suwałkach. Jakieś rodzinne tradycje?

- Żadnych! Ojciec wręcz zabraniał mi chodzić na treningi. Mówił: "tam kopią po nogach, zrobią ci krzywdę". Mnie piłka cieszyła, miałem do tego smykałkę. W szkole podstawowej przychodzili koledzy starsi o trzy-cztery lata, prosili nauczycielkę, by mnie zwolniła z lekcji na mecz, żebym grał w ich drużynie. Zaczynałem od piłki ręcznej, ale wybrałem futbol. Trafiłem do juniorów Wigier Suwałki. Ten klub był wówczas w III lidze. Bramkarz, legenda Henryk Leonowicz szykował się do odejścia, wzorowałem się na nim. Po jego pożegnaniu wskoczyłem jako następca. Sędziowie z Podlasia podali informację w Warszawie, że jest taki młody chłopak, który wyróżnia się w bramce. Dostałem powołanie na konsultację do stolicy i tak trafiłem do kadry do lat 17. Później przechodziłem przez te kolejne roczniki juniorskie. Byłem trzecim po Józku Wandziku i Jarku Baku. Do seniorskiej kadry już nie dałem rady się przebić.

Może z Legia Warszawa, która bardzo pana chciała, byłoby łatwiej?

- Jeździli za mną, odbierali mnie z meczów, obiecywali złote góry w Warszawie. Trener Kazimierz Górski zaakceptował moją kandydaturę na meczu w Karczewie. Wiedziałem, że jest na trybunach, ale jakoś w tamtych latach nie odczuwałem stresu. Wychodziłem, grałem, nie przejmowałem się tym, że mnie ktoś obserwuje. Dopiero później się bardziej stresowałem, gdy była większa odpowiedzialność za wynik, za rodzinę. Górski przybił pieczęć. "Tak, ten chłopak ma być u nas".

Jak to było z pieniędzmi, które Legia panu wypłaciła?

- Chcieli mnie "zaklepać". Była wstępna umowa, że nie mogę prowadzić rozmów z żadnym innym klubem w Polsce. Dostałem zaliczkę, stypendium za 10 miesięcy z góry. A byłem wtedy w klasie maturalnej. Mówili mi: "skończysz szkołę w spokoju, będziesz trenował z reprezentacją, z nami pojedziesz na obóz". Zgodziłem się.

Ale nigdy pan w Legii nie zagrał.

- Bo pojawiła się propozycja z Szombierek Bytom. W tym klubie szukali następcy Wiesława Surlita, który miał zamiar wyjechać za granicę. Doszło do tego, że do Suwałk przyjechali przedstawiciele i Legii, i Szombierek. Praktycznie w drzwiach się mijali. Zdecydowałem się na Szombierki. Działacze z Bytomia wybili mi z głowy Legię. Mówili, że będę tam rezerwowym, a u nich dostanę szansę gry. Załatwili mi szkołę, powiedzieli, że na wiosnę nie muszę się już uczyć, bo stopnie będę miał powystawiane takie jak trzeba. Tylko mam na maturę przyjechać. Zabrali mnie w "nyskę", takie były wtedy wygody, jechałem na drewnianej ławce z kierownikiem klubu i jakimś dyrektorem. Do Warszawy, bo chciałem Legii te pieniądze oddać. Oczywiście w stolicy się nie zgodzili, zagrozili mi dyskwalifikacją.

Duże to były pieniądze?

- Mogłem za nie kupić na giełdzie malucha. Bodajże 12000 złotych. Inna sprawa, że Szombierki dały mi trzy razy tyle. Wtedy nie orientowałem się dobrze w kontraktach, nie wiedziałem, że można było dostać mieszkanie. W Bytomiu zostałem z dnia na dzień zatrudniony na kopalni. W ten sposób chciano zablokować moje odejście do wojskowego klubu. Dostałem pokój z kuchnią w hotelu górniczym, wyżywienie za darmo, gazety - "Trybuna Robotnicza", "Sport", sprzęt sportowy do dyspozycji. O nic nie musiałem się martwić. Jeśli potrzebowałem jakiś sprzęt RTV, to kierownik miał obowiązek szybko to zorganizować, np. telewizor Ametyst. Musiałem za niego zapłacić, ale był załatwiony w szybkim tempie. Dziś jest wielka różnica między Legią a Szombierkami, ale wtedy były to bardzo równorzędne kluby. W Bytomiu było prościej i szybciej. Przekonałem się o tym, gdy trafiłem - na okres służby wojskowej - do Śląska Wrocław. Tam piłkarze mieli gorsze warunki niż w górniczych klubach.

Zastanawia się pan czasem, co by było, gdyby jednak zdecydował się na Legię?

- Zadaję sobie to pytanie. Pewnie jednak wtedy zostałbym wypożyczony albo wylądowałbym w rezerwach. Tak działo się m.in. z Dariuszem Opolskim czy Mirosławem Dreszerem. Broniłby i tak Jacek Kazimierski. Zadecydował przypadek. Doznałem kontuzji i Legia w końcu mi odpuściła.

Ciężkiej kontuzji...

- Graliśmy w Knurowie mecz kadry młodzieżowej z Czechosłowacją. Doznałem pęknięcia rzepki po uderzeniu kolanem o słupek, co wyeliminowało mnie z wyjazdu na MŚ do lat 20 w Meksyku (Biało-Czerwoni zdobyli na tym turnieju brązowy medal - przyp. red.). Dograłem jednak do końca. Lekarz spojrzał i powiedział: "a tam, rozcięcie". Razem z trenerami i kierownictwem zawinął się do Warszawy. Koledzy z drużyny namawiali mnie: "chodź do baseniku, to ci się poprawi". Zamiast to schładzać, wszedłem do gorącej wody. Opuchlizna była jeszcze większa. Wróciłem autobusem z Knurowa do Bytomia, znalazłem szpital, w którym założono mi gips. W nocy wytrzymać nie mogłem. To "pęczniało". Lekarz klubowy Szombierek, Zbigniew Wieczorek, rozciął mi ten gips, ściągnął masę krwi. Założyli mi gips na nowo i odesłali do Suwałk. Podróżowałem z Leszkiem Błażyńskim, mistrzem Europy w boksie, który też był zawodnikiem Szombierek, a miał rodzinę w Ełku. W Suwałkach w spokoju przygotowałem się do matury. A z Legią sprawa skończyła się tak: stawiłem się na Komisji Dyscypliny w Warszawie, zajechałem w tym gipsie. Legia wtedy dała mi spokój. "Możesz sobie robić, co chcesz" - powiedzieli.

W Szombierkach też chyba nie byli zadowoleni? Dopiero co pana ściągnęli, miał pan być następcą Surlita, szykować się do ligi, a tu tak poważny uraz.

- 1 kwietnia zostałem zawodnikiem Szombierek, odbyłem parę treningów, a 10 kwietnia w meczu z Czechosłowacją pękła mi rzepka. Musieli sobie w Bytomiu pluć w brodę. Tyle załatwiania, tyle zachodu, a tu nie wiadomo, czy jeszcze zagram. Nie dawano mi za dużo szans, że wrócę. Miałem już jednak wspomniany etat górniczy, nie mogli się więc wycofać. Musieli mną pokierować tak, żebym jak najszybciej doszedł do zdrowia. Młody organizm dał radę, szybko chciałem wrócić. Bardzo mi pomógł masażysta Henryk Oczkowski. Musiałem się nieźle prezentować, skoro trener Durniok jesienią dał mi szansę debiutu w lidze. 1 października 1983 r. wygraliśmy z Pogonią Szczecin 2:1.

Dla 19-letniego chłopaka musiała to być wielka sprawa.

- Niesamowite przeżycie, to fakt. Najważniejsze jednak, że w tym wszystkim dawałem sobie radę. Wówczas w naszej I lidze grała większość reprezentantów. Rok po tym, jak na mistrzostwach w Hiszpanii zajęli trzecie miejsce. Spotykało się ich na co dzień. Smolarka, Wójcickiego, Okońskiego, Młynarczyka. Rywalizacja na krajowym podwórku stała na dużo wyższym poziomie. Z Szombierek trafiłem do Śląska Wrocław na czas służby wojskowej. Władze tego klubu chciały, żebym tam został, ale ja nie chciałem.

Dlaczego?

- Ten wojskowy dryl za bardzo mi nie pasował. Trochę też nie ukrywam, że uderzyła mi do głowy woda sodowa. Miałem 21 lat...

Co takiego pan w tym Wrocławiu narobił?

- Trafiłem na rozrywkowe towarzystwo. Darek Marciniak, Paweł Król, Mirosław Pękala. Jak człowiek miał wolny czas, to Wrocław robił wrażenie. Parę razy puściły mi wodze fantazji. Podpadłem i nie chciałem się z tym pogodzić. "Jak to? Ja nie mogę się zabawić?" - pytałem. Nie było niestety kogoś, kto by mnie chwycił za ryj i powiedział: "słuchaj, masz tu wielką szansę". Wróciłem do Szombierek, uznałem, że tam też jest dobrze. Tworzyła się mocna drużyna na miarę awansu do I ligi. Dobrze, że we Wrocławiu poznałem moją przyszłą żonę. Zacząłem poważniej myśleć o życiu. Zaraz po powrocie do Bytomia wzięliśmy ślub. Zaczęliśmy układać sobie życie, to mnie przystopowało.

Skończyły się imprezy?

- W tamtych latach było trochę inaczej. We wtorek dostawaliśmy premie meczowe, szliśmy na ulicę Dworcową do restauracji "Staropolska". Nie było wtedy dziennikarzy, którzy śledziliby zawodników. Nie było paparazzich. Zamawialiśmy placek po bytomsku, po parę piw, a czasem i coś mocniejszego zdarzyło się wypić. Ale środa - stop. Trenujemy. To była normalka. We wszystkich drużynach tak to działało. Nigdy jednak w przeddzień meczu nie sięgałem po alkohol. Choć bywali i tacy, którzy to robili, a niektórym... nawet to służyło.