"Zielona Pantera" znowu poluje na piłki - rozmowa z Edwardem Ambrosiewiczem

Michał Fabian
Michał Fabian

W Bytomiu dorobił się pan pseudonimu "Zielona Pantera".

- Zielona - od barw klubowych. Ruch Chorzów to "Niebiescy", a Szombierki to "Zieloni". A pantera? Dobrze się rzucałem, byłem sprytny. No i przede wszystkim odważny w bramce. Nie szanowałem swojego zdrowia. Za szybko ściągałem gips. Gdy miałem złamany nos, po dwóch dniach wychodziłem, trenowałem. W piątek lekarz mi poprawiał nos, a w sobotę trzeba było grać. Masek na twarz wtedy nie było.

O złamanym nosie mógłby pan dużo opowiedzieć.

- To nic takiego. W sumie zdarzyło mi się to cztery razy. W tym raz otwarte złamanie, kości mi powychodziły. To był mecz z Lechią Gdańsk i taki numer: sędzia miał pomagać naszej drużynie. A że Lechia grała na zielono, a my na czerwono, to... sędziemu pomyliły się zespoły. Pomagał w I połowie Lechii. Fryderykowi Dudzie dał dwie żółte kartki. Później sytuacja sam na sam, zawodnik Lechii wypuścił piłkę, odegrał ją do boku, rzuciłem mu się pod nogi, nie mogłem wyhamować, on też rozpędzony... Trafił mnie kolanem w nos. Rzut karny. Nos złamany, ale chciałem bronić "jedenastkę". Mówię: "zostaję na karnego i schodzę". Lekarz na to: "absolutnie". Zmienili bramkarza, Lechia karnego strzeliła. W przerwie awantura: "co ty wyprawiasz, kur**? Miałeś pomagać, a nie przeszkadzać". Sędzia na to: "przecież w zielonych gracie?". "Nie, w czerwonych". Drugą połowę obserwowałem z klubowego budynku, dopiero jak mecz się skończył, wsiadłem w karetkę i pojechaliśmy do szpitala składać ten nos. A wynik? Szombierki, grając w "10", wyrównały, a potem sędzia podyktował rzut wolny pośredni. Strzeliliśmy na 2:1.

Rozegrał pan w Ekstraklasie 100 meczów. Który pamięta pan szczególnie? Był jakiś "mecz życia"?

- Pamiętam debiuty i spotkania przeciwko dużym drużynom - Legii, Widzewowi, Lechowi. Olbrzymia otoczka była w Wałbrzychu, gdzie na mecze Górnika przychodziło po 30 tys. ludzi. Mecz życia? W barwach Śląska Wrocław obroniłem rzut karny wykonywany przez Włodzimierza Smolarka.

Ktoś miał na pana patent?

- Z tych najbardziej znanych napastników raczej nie. Dariusz Dziekanowski strzelił mi tylko dwie bramki, a kilka razy przeciwko niemu stawałem. Gdy Mirosław Okoński szykował się do rzutów wolnych, myślałem tylko, żeby nie stracić bramki. Jemu akurat nie udało się mnie pokonać. Natomiast Tomasz Frankowski strzelił swoją pierwszą (ze 168 - przyp. red.) bramkę w Ekstraklasie w meczu z Szombierkami. Wygraliśmy wtedy na Jagiellonii 3:2. Patent miał za to na mnie Krzysztof Walczak (były napastnik Śląska, Polonii Bytom czy GKS-u Katowice - przyp. red.). Mieszka niedaleko mnie, często się spotykamy. Czy to był sparing, czy mecz mistrzowski, zawsze mówił: "Edek, ty już wiesz. Jedną będziesz miał ode mnie".

Raz także i pan trafił do siatki. W sezonie 2010/11, gdy z Szombierkami walczył pan o awans do IV ligi.

- To był mecz ze Spartą Zabrze, pobiegłem w pole karne rywali i doprowadziłem do remisu. Ciągnęło mnie zawsze do przodu. W meczach towarzyskich czy w gierkach trenerzy wystawiali mnie w polu. Jak się okazało, ten gol ze Spartą i punkt w rozliczeniu końcowym pomógł nam w awansie.

Jednak ostatni mecz tamtego sezonu był niezwykle dramatyczny. Gdyby nie obroniony przez pana rzut karny...

- Musieliśmy wygrać z Uranią Ruda Śląska. W meczu z tą drużyną w rundzie jesiennej też obroniłem karnego. Nawet na Dailymotion jest ta sytuacja. W decydującym o awansie spotkaniu "jedenastkę" strzelał ten sam zawodnik. Fajnie się czułem, miałem też łut szczęścia, obroniłem. Zwyciężyliśmy po ciężkim boju 2:1 i awansowaliśmy. W dawnych czasach już wcześniej byłoby wiadomo, że to spotkanie jest wygrane. Stoły przygotowane, bankiet, wszystko załatwione po linii górniczej. Teraz ryzyko jest zbyt duże. I bardzo się cieszę, że tamte czasy się skończyły. Pomaganie sędziów, podkładanie się zawodników... Były takie mecze, w których uczestniczyłem. Teraz zawodnicy mają spokojne nerwy. Wiedzą, że jak będzie dobra forma i organizacja klubu, to do czegoś się dojdzie. A nie, że awans trzeba robić za wszelką cenę. Za pieniądze i układy.

Miał pan jakieś nieprzyjemności z powodu udziału w takich spotkaniach?

- Nie. Co ciekawe, największe pretensje były pod moim adresem po normalnych meczach, w których popełniłem proste, banalne błędy. Kiedy człowiek się pomylił, to od razu się mówiło: wziął, wziął, wziął. Albo gdy zdarzały się próby dogadania: ktoś mnie zapytał, czy zagramy z nimi na remis. Odpowiedziałem, że nie, bo remis możemy z tą drużyną uzyskać "w ciemno". A potem jednak przegraliśmy. W tym momencie się zaczynało: skoro z nimi rozmawiałem, to na pewno coś kombinowałem, coś wziąłem.

Grał pan z kilkoma pokoleniami piłkarzy. Jak pan się dogaduje z tymi młodymi?

- Jak wchodziłem do drużyny Wigier Suwałki, mając 16-17 lat, to nie wiedziałem, czy starszym zawodnikom mówić "na pan", "na ty", czy bezosobowo. Teraz dystans się skraca. Pozwalam, żeby młodzi piłkarze mówili do mnie Edek. Wygodniej mi tak. W futbolu spotkałem chyba ze cztery pokolenia - to starsze ode mnie, gdy zaczynałem, później moje i dwa młodsze. Różnice? Na pewno baza treningowa jest teraz dużo lepsza. Sprzęt też - do wyboru, do koloru. Widzę, że młodzi zawodnicy chcą zajść wysoko, podchodzą do tego poważnie - odżywki, karnityny, dopasowanie butów. Niestety niewielu z nich wypływa na szerokie wody, bo nie mają tego przebicia. U góry rządzi menago.

Przekazał pan dzieciom zamiłowanie do sportu?

- Moja córka w szkole wyróżniała się w siatkówce, nie było jednak w Bytomiu drużyny ligowej. Do dziś z koleżankami z dawnych lat gra w lidze amatorskiej. Jest także sędzią piłki nożnej. Prowadzi spotkania juniorek, juniorów i trampkarzy jako sędzia główny, zaś w roli asystentki - mecze A klasy. Czasem, jak tylko mogę, jadę z chorągiewką i pomagam jej na linii, tworzymy duet. Córka mnie zaskoczyła, nawet nie wiedziałem o tym kursie sędziowskim. Gdy spodziewała się dziecka i poszła na porodówkę, wszystkie panie czytały "harlekiny" albo książki o gotowaniu, a ona - "Historię piłki nożnej" albo autobiografię Ronaldo. Potem od niej pożyczałem te książki. Natomiast syn uczęszczał na treningi trampkarzy Polonii Bytom, ale szybko tego zaniechał. Umawia się na Orlika, na halę, gra chętnie, piłkę kopnąć potrafi. Czasem mówi: "tato, chodź, pomóż nam". No to idę pograć z 20-latkami. Też mi to sprawia frajdę.

Potrafi pan powiedzieć "nie", kiedy chodzi o futbol?

- Pewnych rzeczy, na przykład alkoholu, odmówić potrafię. Ale grania - nie. Kocham piłkę. Ile razy było tak, że ktoś zadzwonił. Miałem już coś zaplanowanego, a mimo to nie potrafiłem odmówić. Przyjadę, pogram, obojętnie która godzina. Albo na wczasach. Szukam piłki. Jak widzę, że grają, to idę się spytać, czy mogę się dołączyć. Zdarzały się śmieszne sytuacje. Raz grałem na wczasach z żołnierzami, gdzieś nad jeziorem. Ukrywałem to, kim jestem. Pożyczyłem od nich dres. Zaczął się mecz, a oni: "ale ty bronisz, gdzie ty grasz?". Ja na to: "tylko w lidze zakładowej". Chcieli mi załatwić granie w klubie. Odpowiedziałem: "nie, nie, praca ważniejsza". A byłem wtedy... czynnym zawodnikiem II-ligowym. Ale miałem uciechę, że ktoś mnie zauważył i dowartościował!

Wrócił pan do rozgrywek ligowych, nie odmawia amatorom, a do tego jeszcze jest pan trenerem. Jak wygląda pana grafik? Nie ma dnia bez piłki?

- Pracuję w firmie budowlanej jako zaopatrzeniowiec. Wstaję o 5.40, idę na 6.30 do pracy. Jeżdżę samochodem dostawczym, rozwożę ludzi na roboty, zapewniam im materiał, narzędzia, naprawiam zepsute maszyny, dokonuję pomiarów. 8 godzin mija mi błyskawicznie. Po pracy szybki posiłek, a potem treningi. W poniedziałek - Slavia Ruda Śląska. We wtorek - UKS Szombierki. W środę - Akademia Piłkarska Juventus Piekary Śląskie. W czwartek trening w Jedności Strzyżowice. Sobota, wiadomo, mecz ligowy. No i jeszcze w niedzielę gram w Play Arenie (amatorskie rozgrywki organizowane w wielu polskich miastach - przyp. red.). Całe życie z piłką, cały czas w pośpiechu, ale taki jest mój styl, w tym się dobrze czuję. Futbol to miłość, która mi zostanie do końca.

Za 10 lat jeszcze zobaczymy pana w bramce?

- Ooo, tak daleko nie wybiegajmy. Cieszy mnie szeroki odzew, że wracam, że o mnie się pamięta. Ale nic na siłę. Jak będę widział, że nie daję rady, że te piłki mi przelatują, to skończę z graniem. Wiem, że zawodnicy mi tego nie powiedzą. A we mnie się będzie gotowało. Bo jak popełnię błąd, to pierwsze, co robię, to mam pretensje do siebie. Nie szanuję natomiast takich zawodników, którzy szukają winy u innych. Taka sytuacja: ktoś stracił piłkę, ale po drodze było jeszcze trzech zawodników, którzy mogli naprawić błąd. A on drze ryja na tego, który miał stratę... Szukaj błędów u siebie.

Pomóż nam ulepszać nasze serwisy - odpowiedz na kilka pytań.

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×
Sport na ×