Polski mistrz z Tokio: Objawił mi się Jezus, widziałem jego twarz

- Po tym, jak zachorowałem na raka, powierzyłem życie Jezusowi. Objawił mi się, brakowało tylko cierniowej korony. Koledzy mówią, że zwariowałem, ale niech gadają, co chcą - mówi nam Marian Kasprzyk, bokserski mistrz olimpijski z Tokio z 1964 roku.

Dariusz Faron
Dariusz Faron
Marian Kasprzyk Newspix / Tomasz Markowski / Na zdjęciu: Marian Kasprzyk
Dariusz Faron, WP SportoweFakty: Nie mogę zacząć inaczej, jak od gratulacji. 

Marian Kasprzyk: Zapewne nawiązuje pan do tego, że ostatnio zostałem uhonorowany Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Proszę sobie wyobrazić, że ksiądz z mojej parafii zaprosił mnie z tym krzyżem na mszę i opowiadał wiernym, jaki zaszczyt mnie spotkał. Miło mi się zrobiło! Sama uroczystość przebiegła bardzo sprawnie. Odznaczenie schowałem do szuflady, w której trzymam wszystkie medale.

Ogląda pan igrzyska?

No pewnie. Ale w ogóle mi się nie podobają! Jakże to - takie wydarzenie bez kibiców?! Zrobili imprezę na siłę. Pewnie skoro było tyle lat przygotowań, nie mieli jak odwołać. Pierwsze dni nie układały się po myśli reprezentantów Polski, ale będzie lepiej. Czekam na występ Anity Włodarczyk. Codziennie mam ten sam rozkład - pobudka o szóstej, różaniec, msza święta, spacerek, potem siadam do igrzysk. Po transmisji znowu różaniec, żeby wieczorem mieć trochę wolnego.

Proszę przypomnieć, skąd u pana tak silna wiara.

W 1992 roku zdiagnozowano u mnie nowotwór, w żołądku miałem guza na sześć centymetrów. Lekarz popatrzył, "oj, trzeba operować, panie Marianie!". Wycięli mi żołądek, śledzionę i przełyk. Leżałem w Katowicach na Ligocie. Żona przychodzi po operacji:

- Marian, ty tam już nic nie masz.
- Co ty gadasz?!
- Wszystko wycięte, tak pan doktor powiedział.

No - myślę sobie - jak mus, to mus. Śmierci się nie bałem, bo przecież każdy kiedyś umrze. Tuż przed operacją poszedłem do spowiedzi. Powiedziałem księdzu: "jak trwoga, to do Boga". Zacząłem się nawracać i otrzymałem kilka znaków z góry. Dam panu przykład. Walczyłem z nałogiem alkoholowym, ale ciągle przegrywałem. Zrobiłem sobie nawet wszywkę i nic to nie dało! Aż w końcu poprosiłem Mateczkę Boską, żeby mi pomogła. I co? Nie piję od dwudziestu lat!

Ze zdrowiem nie miał pan już problemów? 

Na szczęście nie. Ale niedługo później żona zachorowała na stwardnienie rozsiane i modliłem się jeszcze częściej. Opiekowałem się Krysią 24 godziny na dobę.

To musiał być dla pana bardzo trudny czas?

Tak, bo choroba postępowała bardzo szybko. Najpierw zaatakowało nogi, trzy miesiące po diagnozie żona nie mogła chodzić. Poszliśmy na spacer do lasu, nagle ona się zatrzymuje i mówi, że nie zrobi już ani jednego kroku. Potem choroba odebrała jej mowę. Cztery lata przed śmiercią przestała się odzywać, komunikowała się gestami. Zadawałem pytania i prosiłem, by kiwała głową. Musiałem trzeć potrawy, żeby żona była w stanie je przełknąć. Psychicznie dawałem sobie radę, byłem mocny. Modlitwa naprawdę pomagała. Choć czasem zdarzało się płakać. W końcu Krysia odeszła.

Mógł się pan jakoś na to przygotować?

Tamtego dnia widziałem, że jest z nią dużo gorzej. Popatrzyłem na nią i już wiedziałem... Proszę sobie wyobrazić, że tuż po tym, jak Krysia odeszła, zobaczyłem twarz Jezusa. Brakowało tylko cierniowej korony. Z jednej strony czułem ogromny smutek, że żona kończy życie, a z drugiej radość - bo widziałem pana Boga. Ona odeszła, a pan Jezus do mnie przyszedł! Powiedziałem mu: "Jezu, jak ja cię kocham!". Potem nie miałem więcej objawień.

Przyznam szczerze, że aż trudno uwierzyć w tę opowieść.

Koledzy mówią, że zwariowałem, patrzą na mnie jak na głupka. A niech myślą, co chcą! Ja nikogo nawracać nie będę, bo często przynosi to odwrotny skutek. Niektórzy podkreślają, że się zmieniłem - stałem się bardziej otwarty, życzliwy i radosny. Jestem szczęśliwy. Wyciszyłem się, czuję, że kieruje mną Duch Święty. A tym, którzy się ze mnie śmieją, mówię: "Poczekajcie, dostaniecie po tyłku, to inaczej będziecie śpiewać!". Ale nie zamierzam nikogo krytykować. Nie wchodzę już z kolegami na temat wiary. Ja poświęciłem życie Bogu. Nawet medal olimpijski z Tokio oddałem na Jasną Górę.

Jak wspomina pan igrzyska z 1964 roku?

Wspaniale! Chociaż w pierwszej rundzie walki finałowej złamałem palec, wyobraża sobie pan? Zgłaszam to trenerowi Feliksowi Stammowi, a do niego nic nie dochodzi! Jest w euforii, bo chwilę wcześniej wygrali Józek Grudzień i Jurek Kulej. Po drugiej rundzie mówię mu jeszcze raz: "trenerze, mam złamany palec!". Zapytał, czy mnie poddać, ale powiedziałem, że nigdy w życiu! Nie po to docierałem do finału, żeby rezygnować przez palec! Po walce chcieli mi go wsadzić w gips, ale jakoś wytrzymałem. A potem niewiele brakowało, bym wrócił do Polski bez medalu.

Zamieniam się w słuch.

W drodze powrotnej jesteśmy na lotnisku i celniczka pyta, czy coś przewozimy. Ja do niej, że złoto. Chciała mi zarekwirować medal, ale do rozmowy włączył się jej kolega. "Nie wygłupiaj się, przecież to złoto olimpijskie!". Celniczka zorientowała się, że narobiła sobie wstydu. "Przechodźcie od razu wszyscy!". No i jakoś się udało! W Japonii najbardziej zaskoczyli mnie właśnie miejscowi. W życiu nie spotkałem bardziej życzliwych i bardziej kulturalnych osób. Aż myślałem początkowo, że przeszkolili ich specjalnie na igrzyska. Oj, żeby w Polsce panowała taka życzliwość...

Rozumiem, że Tokio to najlepsze wspomnienie z kariery?

Tak, ale mogłem wygrać jeszcze więcej. Cztery lata wcześniej, w Rzymie, też szedłem po złoto! W walce z przeciwnikiem ze Związku Radzieckiego doznałem jednak kontuzji łuku brwiowego. Po pojedynku lekarz, zamiast ściągnąć krew strzykawką, nie zrobił nic! Dali mi lód do przykładania, ale i tak miałem nieprzespaną noc. Wstaję rano i wydaje mi się, że normalnie widzę. Ale patrzę w lustro, a tu mam zamknięte oko! Później stało się to, czego się spodziewałem. Nie dopuścili mnie do walki o finał. Stasiek Zalewski, nasz masażysta, powiedział mi wtedy: "Marian, nie martw się, za cztery lata będzie złoto w Tokio!". Nie pomylił się!

Po igrzyskach w Japonii poczuł się pan gwiazdą?

A gdzie tam! Za medal dostałem 30 albo 50 dolarów, nie pamiętam już. Ale pięknie mnie powitano. Zorganizowano przyjęcie, otrzymałem kwiaty i zaśpiewali mi "sto lat!". Do dziś czasem zaczepiają mnie kibice, nawet ci młodsi. Nie pytam, czy oglądali moje występy, bo ich wtedy nie było na świecie. Najwyraźniej kojarzą mnie z jakichś archiwalnych materiałów. W końcu mam już 81 lat na karku!

Ale forma chyba dopisuje? 

Oczywiście! Czasem coś zaboli, ale zawsze spadam na cztery łapy. A poza tym śmierci się nie boję. Mówiłem już panu - każdy kiedyś umrze...

Czytaj też:
Japończycy przywitali Włodarczyk napisem po polsku 
Rekord zakażeń w Tokio. Co z igrzyskami? 

Już uciekasz? Sprawdź jeszcze to:
×