31 maja 1961 roku. W szwajcarskim Bernie odbywa się pierwszy w historii finał Pucharu Europy, w którym nie bierze udziału triumfator pięciu pierwszych edycji - wielki Real Madryt. "Królewskich" już w 1/8 finału zatrzymała bowiem znienawidzona FC Barcelona.
Zamiast "Los Blancos", na Wankdorf Stadium zameldowali się właśnie Katalończycy oraz robiąca furorę w tej edycji - Benfica Lizbona.
Mecz jest pełen walki, co już w ósmej minucie skutkuje złamanym nosem Mario Coluny. To nie był idealny styl dla podopiecznych Beli Guttmanna. Benfica preferowała bowiem przede wszystkim efektowny, techniczny futbol.
ZOBACZ WIDEO: #dziejesiewsporcie: Messi odpoczął. Wraca w wielkiej formie
Krąży nawet anegdota, że nauczony doświadczeniem Guttmann rok później, gdy w jednym z meczów pucharowych Benfica miała grać z Tottenhamem, bez końca powtarzał dziennikarzom, że obawia się przede wszystkim ostrej gry angielskiego zespołu. Nie było to bezcelowe - przejęty tymi słowami arbiter spotkania wyjątkowo skrupulatnie pilnował później porządku na murawie.
Z Barceloną trzeba sobie jednak radzić bez tego typu sztuczek. Wszystko komplikuje dodatkowo szybko stracona bramka. W 21. minucie Costa Pereirę pokonuje Sandor Kocsis. Portugalczycy jednak jeszcze przed przerwą obejmują prowadzenie. Najpierw wyrównuje kapitan zespołu - Jose Aguas, a kilkadziesiąt sekund później niefortunną interwencją własnego bramkarza lobuje Enric Gensana.
Po przerwie na 3:1 pięknym wolejem zza pola karnego podwyższa niezmordowany Mario Coluna. I choć w 75. minucie nadzieję w serca kibiców z Hiszpanii wlewa Zoltan Czibor, również odpowiadając bombą z 25 metrów, to Benfica nie daje już sobie wydrzeć zwycięstwa.
Po ostatnim gwizdku sędziego Gottfrieda Diensta na murawę wylewa się tłum kibiców. Wszyscy chcą świętować wraz z piłkarzami, którzy właśnie napisali historię swojego kraju.
Klątwa
Bez wątpienia ojcem sukcesu lizbończyków nazwać można Belę Guttmanna. Węgierski szkoleniowiec z miejsca bowiem odmienił grę "Orłów". Na dzień dobry postanowił pożegnać aż dwudziestu doświadczonych zawodników, którzy jego zdaniem byli już zbyt podstarzali, a ich miejsce zajęli młodzi, często całkowicie nieopierzeni, juniorzy. Wśród nich była m.in. przyszła legenda kraju - Eusebio.
Zespół Guttmanna nie zwalniał tempa również rok później. Wówczas ponownie zameldował się on w finale Pucharu Europy, w którym tym razem pokonać musiał sam Real Madryt. Zwycięstwo okazało się jeszcze bardziej efektowne. Obrońcy tytułu rozbili "Królewskich" aż 5:3 i wydawało się, że przed nimi złote lata.
Kolejne trofeum sprawiło jednak, że Guttmann uznał, że należy mu się spora podwyżka. Węgier miał zażądać od władz Benfiki niemal dwukrotnie wyższej pensji. Zarząd nie wyraził jednak na to zgody, czym rozwścieczył szkoleniowca.
Guttmann tym samym spakował swoje walizki i pożegnał się ze stolicą Portugalii. Na odchodne rzucił jeszcze tylko: - Przez najbliższe sto lat Benfica nie zostanie mistrzem w Europie - wówczas brzmiało to jak czcze pogróżki, wszak chodziło o klub, na który od dwóch lat nie było w Europie mocnych.
Cóż, od tamtej pory Benfica jednak faktycznie nie potrafi sięgnąć po europejskie trofeum. Jeżeli słynna już "klątwa Guttmana" ma się wypełnić, kibice z Estadio da Luz na kolejny sukces poza granicami kraju poczekają jeszcze długie 42 lata.
Inne teksty z serii #DzialoSieWSporcie.
Sprawdź też nasze cykle Sportowe rewolucje i Pamiętne mecze.