Przypomnijmy, że Stanisław Szymański zaraził się koronawirusem w pierwszej połowie marca podczas wyjazdu do Anaheim w Stanach Zjednoczonych na kwalifikacje olimpijskie. 21 marca trafił do szpitala, gdzie toczył bój o pokonanie wirusa z chińskiego Wuhan. Batalia ta zakończyła się pomyślnie.
Jak poinformował Szymański w rozmowie ze sport.pl, jego stan zdrowia uległ poprawie już tydzień temu. W szpitalu przebywał jednak znacznie dłużej. Gdy już z niego wyszedł, cieszy się niezmiernie, że znów może przebywać w domu.
- W zeszły piątek skończyła się mordęga i z każdym dniem było coraz lepiej. Już nie było żadnych okropnych kryzysów. One były naprawdę straszne w czwartej, piątej i szóstej dobie pobytu w szpitalu. A później dostawałem tylko potworną dawkę leków - kroplówką, doustnie, dożylnie ze strzykawki, znowu kroplówką, znowu dożylnie i doustnie. I czekałem co będzie. Najgorsza była szpryca antybiotyku. Długa na osiem centymetrów strzykawki - przyznał trener kadry florecistów.
ZOBACZ WIDEO: Koronawirus. Ministerstwo Zdrowia opublikowało specjalny film
Szkoleniowiec porównał pobyt w szpitalu do... więzienia. - To jest wielka radość, że można po takim odizolowaniu wreszcie wrócić do domu. Poczułem, co to znaczy siedzieć w więzieniu. A w więzieniu i tak jest lepiej, bo odwiedziny są - zaznaczył Szymański, przekazuąc też, że nie ma już absolutnie żadnych objawów zakażenia.
Selekcjoner kadry florecistów nie ukrywał w trakcie wywiadu ze wspomnianym portalem, że czas spędzony w szpitalu był dla niego naprawdę wielką udręką. - Ale teraz to ja już mam koronawirusa w nosie. Zagwarantowano mi, że drugi raz już tego nie będę miał i że nikogo już nie mogę zarazić. Teraz muszę jeszcze tylko dojść do siebie - podkreślił.
Czytaj także:
Andrzej Fonfara otworzył firmę menedżerską. Ma już pierwszego podopiecznego
Niepokojące prognozy "Kickera". 13 niemieckich klubów może upaść